Przyjazd do Siem Reap związany jest z obowiązkową wizytą w Angor Wat ( o którym opowiem innym razem, podając dokładnie nasze tipy i przemyślenia, omawiając temat od a do z). My postanowiliśmy zarezerwować sobie dwa dni, w tym mieście i wykupić bilet na jeden dzień do świątyń Angoru, a drugi spędzić oglądając pływające wioski na jeziorze Tonle Sap. Gdyby okazało się, że jednak potrzebujemy w Angorze więcej czasu zrezygnowalibyśmy z pływających wiosek – i to byłby największy błąd! Na szczęście jeden dzień w Anor Wat i 11 kilometrów w nogach w zupełności wystarczył, a my mieliśmy okazje zobaczyć coś naprawdę poruszającego. Zapraszam Was na fotorelacje z Kampong Phluk oraz garść praktycznych porad jak to samemu ogarnąć. Gotowi?
Pływające Wioski – ale o co chodzi?
Jezioro Tonle Sap jest ogromne i pływających wiosek dookoła sporo, my wybraliśmy tą położoną najbliżej ( to jest godzinę jazdy tuktukiem w jedną stronę z centrum miasta). Wioska nazywa się Kampong Phluk co w tłumaczeniu oznacza, wioska Kłów. Woska leży przy rzece, która jest jednym z dopływów Mekongu. Samo jezior zaś jest największym jeziorem w tej części Azji. Jego żółty, błotnisty kolor budzi w nas jednoznaczne skojarzenia, że absolutnie nikt i nic nie może w tej wodzie żyć. Błąd! To jezioro jest jednym z najbardziej zarybionych jezior Azji! Połowy sięgają tu nawet 200 Ton rocznie. Wioskę zamieszkuje gównie ludność rybacka, która żyje w drewnianych domkach na palach, osadzonych dookoła rzeki. Podczas naszej wizyty poziom wody był nieco niższy, więc przestrzeń pod domami stanowiła zwykła ziemia nie zaś jezioro, jak to w porze deszczowej bywa.
Każdy dom zaopatrzony jest w kilka łódek, na których toczy się całe życie, to dzięki nim mieszkańcy mogą się przemieszczać, poławiać ryby czy docierać do szkoły.
Czy to moralne odwiedzać pływające wioski?
Wioska Kampong, wydaje się totalnie odrealniona. Godzinę temu opuściliśmy tetniace życiem Siem Reap, z niesamowitymi lokalami, nowoczesnymi pubami, roof topami, jakich nie powstydziłby się Berlin, czy kontenerowymi knajpami jak na Sheredih w Londynie. A tu nagle wpływamy do miejsca, które przypomina trzeci świat. Bieda, ciężka praca i proste życie, a do tego wszystkiego dziwne uczucie, oglądania tego wszystkiego z niewygodnej pozycji… Intruza? Podglądacza? Z drugiej strony to zwyczajne ludzkie pragnienie zobaczenia wszystkiego na własne oczy. To dylemat, z którym bije się wielu odwiedzających to miejsce. Mimo wszystko uważam, że turystyka pomaga tym ludziom nieco sobie dorobić. W tym wszystkim pociesza fakt, że bilet oraz datki idą na społeczność, a każda rzecz zakupiona tutaj, czy tez napiwek dla naszego sternika, wspierają w pewien sposób wioskę. Bez turystyki byłoby im jeszcze ciężej.
Dzieci.
Wszędzie gdzie jestem najbardziej rozczulają mnie dzieci. Widok małych szkrabów, które w wieku kilku lat obsługują łódkę i przepływają z krańca na kraniec jest szokujący. Część z nich pomaga w pracy rodzicom przy połowie, ale wiele z nich same łowi ryby leżąc w wodzie, z wystającą ponad tafle błotnistego jeziora jedynie głowami, przypominając przy tym krokodyla. To zjawisko, które osłabia i wstrząsa człowiekiem.
Jak wygląda wycieczka?
Tuktuk zabrał nas z hostelu od 10, a na miejscu byliśmy grubo po 11. Ale sama trasa, która wiedzie do przystani, jest tak kolorowa, egzotyczna, że mogła by trwać jeszczę godzinę. Wzdłuż drogi ciągną się stragany, im dalej od centrum tym skromniejsze z węższym asortymentem. Za nimi pola uprawne oraz łyse pastwiska, na których pasą się najchudsze krowy jakie widziałam w życiu! Przy drodze pełno jest też stanowisk z butelkami po ekskluzywnych alkoholach, wypełnionych żółty płynem. Dopiero podczas pierwszego tankowania tuktuka odkrylismy, że ten zacny RedLebel czy tez Bacardi ma w sobie benzynę.
Gdy zjeżdżamy z betonowej ulicy w piaszczystą polną dróżkę w lesie, zaczyna się najprzyjemniejszy fragment podróży. Drewniane kolorowe domki, wkomponowane w zieleń i kolorowe stragany maja swój niepowtarzalny klimat. Cała ta trasa daje nam więc masę radości.
Na końcu drogi stoi budka z biletami, szybki postój i dalsza droga do przystani.W przystani młody, może 14 letni chłopczyk wprowadza nas na łódkę, okazuje się, że to on będzie naszym sternikiem.
Początkowa trasa biegnie przez zatłoczoną stateczkami przystań, od których trzeba odpychać się kijami by zorganizować przejazd. Za barwnymi łódkami, których kolorystyka do złudzenia przypomina mi maltańskie zatoki, rozciąga się pierwszy rząd drewnianych domków, które obecnie stoją na palach na lądzie, w porze deszczowej jednak, woda znacznie się podnosi, wówczas, nii ma szans na przemieszczanie się inaczej niż łódką.
Domki są różne, niektóre biedne inne przyozdobione jak tylko się da kwiatami oraz wymalowane na jaskrawe barwy, głownie niebieskie. Wszystko to sprawia wrażenie miejsca nie z tej ziemi. Do tego wszystkiego co jakiś czas wynurza się z pod wody w ostatniej chwili jakiś brodzący w niej chłopiec, który jak i cala reszta stara się złowić tu ryby.
Nasz łódka po 40 minutach dociera do jeziora, gdzie na otwartej tafli, stoi kilka domów, wśród nich knajpka, w której wysadza nas mały sternik, który szybko znika na zapleczu.
W restauracji, czeka już grupa innych turystów, szybko rozkładają przed nami menu z mocno zawyżonymi stawkami. Proponują nam danie z krokodyla za 10 dolarow, ale grzecznie odmawiamy. Siedzimy na tym jeziorze i wpatrujemy się w tafle, ostatni turyści już odpłynęli, a nasz sternik zasnął w hamaku, na tyłach.
To nic, cieszę oczy tym zupełnie nie znanym mi widokiem i odpoczywam.
Po godzinie, prosimy o obudzenie naszego małego przewodnika i wracamy tą samą trasą do Siem Reap. Jeszcze raz przyglądając się wszystkim detalom, obserwując odpoczywających na gankach ludzi, przyglądając się toczącemu się dookoła życiu, jakiego nigdy dotąd nie widziałam.
W praktyce, jak zorganizować wizytę?
Wioski nazywają się Kompong Phluk, ale możecie tez powiedzieć w hostelu, że chcecie wycieczkę do floating villages lub boat trip (wycieczkę łódką) po jeziorze Tonle Sap i też zrozumieją. Nie polecam kupowania przez agencje, na różnych stronach wycieczki kosztują ok 35- 40 dolarów za osobę.
-
My zamówiliśmy dzień wcześniej TukTuka z hostelu, koszt ( na dwie osoby ) 15 dolarów
-
Bilet na łódkę to 20 dolarów na osobę
-
Oraz 2 dolary datku na społeczność
Warto wziąć z sobą wodę i jakiś prowiant, przy kasach jest zawsze o wiele drożej.
Ile czasu zarezerwować?
Szybko odpowiadając – Pól dnia. Sam przejazd do przystani z centrum trwa ponad godzinę w jedna stronę, tyle samo droga powrotna. Na miejscu ok 1,5-2h godzin, zależy jak długo chcecie zostać na jeziorze.
Czy warto?
Definitywnie to jedno z ciekawszych doznań jakich doświadczyliśmy, można się poczuć, jak w filmie wodny świat. Zobaczyć kompletnie inną rzeczywistość oraz przyjrzeć się życiu kambodżańskiej ludności po za turystycznym miastem. Jest to też doświadczenie pełne refleksji. Mimo wszystko warto zobaczyć je na własne oczy.
Pozdrawiam ciepło
Jess
Na koniec trochę więcej zdjeć, dla tych , którym mało.
This post has already been read 4856 times!