To już co roczna tradycja, że w któryś jesienny weekend jedziemy z mamą do Krakowa, spędzamy babski dzień i odwiedzamy miejsca, które poprzez literackie wędrówki są mi niezwykle bliskie. Chciałam odbyć trasę – wszystkich moich „literackich przyjaciół”, którzy żyli i tworzyli w Krakowie, na miejscu jednak poczułam, że nie jestem na tyle duchowo nastawiona na tą podróż by – przeżyć ją w pełni. W autobusie korzystając z wi-fi przeczytałam szybko mini przewodnik po Krakowie i postanowiłam, że zobaczymy – to czego do tej pory nie udało nam się w mieście zobaczyć. Czasem tak jest, że gdy mamy coś pod nosem ciężko nam się zebrać i wczuć w role turysty – bo „jakby nie wypada”, gdy mieszka się godzinę drogi.. Dokąd nas to zaprowadziło?
W przewodniku wyczytałam, że w każdą niedziele pod Halą Targową odbywa się pchli targ. Słowo „targ” wzbudza we mnie podniecenie i sprawia, że serce mi łomocze a ręce się pocą. Uwielbiam targi! Chociaż właściwie nigdy nic nie kupuje, lubię obserwować ludzi, towary, słuchać rozmów. Mam wrażenie, że czuje prawdziwe miasto obserwując jego mieszkańców w zwyczajnej codziennej sytuacji. Pchli targ mnie zszokował. Weszłyśmy w pierwszą uliczkę przed mostem i to co tam zastałyśmy było naprawdę przygnębiające. Biedni, naprawdę biedni ludzi, którzy starali się sprzedać rzeczy, których nie podejrzewałabym o to, że mogą znaleźć jakiegokolwiek nabywce, mimo iz mocno dopinguje idei recyklingu i dawania drugiego życia przedmiotom. Atmosfera, mimo słonecznego dnia i powszechnego gwaru była naprawdę przygnębiająca. W pewnym momencie mężczyzna oburzył się, że robię zdjęcia, kolejny łypał na mnie złowrogo, a ja sama poczułam się jak intruz. Schowałam aparat i opuściłyśmy tą część targowiska.
Po drugiej stronie mostu, rozciąga się zupełnie inny targ. Tu można kupić prawdziwe perełki. Skórzane torby za 50zł z pięknej licowane skóry, czy apaszki vintage. Wystarczy tylko trochę szczęścia i można znaleźć prawdziwe trofea! U wylotu z targu natrafiłam na obrazy malowane w stylu – sztuki naiwnej, swoisty prymitywizm przypominający mi ukochaną grupę janowską. Piękne kolory, ciekawa kompozycja i podpisy pod obrazami, które dodawały całości swoistego stylu. Mężczyzna, który sprzedawał obrazy – był ich autorem, nie mogłam się powstrzymać, przed zadaniem mu kilku pytań, tym sposobem poznałam Władysława Matlęgę. Gdybym tylko miała kilka groszy więcej w portfelu kupiłabym bez zastanowienia jego działo. Niestety, nie w tej chwili, ale może kiedyś.. Pożegnaliśmy się ciepło, artysta okazał się prawdziwym dżentelmenem, który na pożegnanie pocałował mnie w rękę i zapraszał do obejrzenia swoich dzieł na ul. Rakowickiej. Takie spotka są niezwykle inspirujące, za każdym razem gdy mam możliwość porozmawiać z autorem od razu inaczej spogląda się na dzieło, nabiera ono dla nas innego wymiaru.
Byłam zadowolona, że trafiłam do Krakowa w niedziele, gdzie życie kipi, wypływa na ulice i można się o nie dosłownie ocierać wszędzie, w głośnej radosnej, beztroskiej postaci. Łamiąc zasadę dekorum, po tym radosnym wydarzeniu, trafiamy na Nowy Cmentarz Żydowski. Jest uroczy, klimatyczny i niezwykle romantyczny.
Tym sposobem trafiłyśmy na Kazimierz. To dziwne, ale właściwie nigdy tam nie byłam, nie licząc dwóch wypadów do jakiejś knajpy późną wieczorową porą, dawno, dawno temu. Nigdy jednak, nie miałam okazji zwiedzić tego miejsca. Wejść w każdą dziurę ( tak jak lubię) i mieć świadomość, że dana dzielnica nie ma przede mną tajemnic. Oczywiście, nie jest do końca wykonalne w jeden dzień, bowiem Kazimierz to przede wszystkim stylowe knajpki, puby, restauracje i sklepy vintage, wszystkich nie sposób obejść na raz… Są jednak punkty obowiązkowe, które należy „zaliczyć” podczas pierwszych odwiedzin Kazimierza – bezapelacyjnie należy do nich zjedzenie lodów na ul. Starowiślanej 83. Byłam w głębokim szoku, że w niedziele do południa ponad trzydziestoosobowa kolejka ustawia się po lody! Ciągle nie mogę wyjść z zadziwienia, że lokal, który sprzedaje tradycyjne lody na gałki ( w 6 czy 7 smakach, po 2,50 za sztukę) ma taką popularność i rozgłos, niesiony pocztą pantoflową. To jest dopiero sukces! A lody? Są ok. Jednak jak na sławę jaką zyskały, myślałam, że będzie to coś naprawdę wielkiego ( błagam nie linczujcie mnie drodzy krakowiacy!). Lody robione są naturalnie, w moich truskawkowych czuć było jogurt i prawdziwą truskawkę ( co było dla mnie prawdziwym zaskoczeniem), waniliowe rozpływały się w ustach, a bakaliowe były genialne, kawowe natomiast jak dla mnie za gorzkie, reszty nie próbowałam, ale zapytana o najlepsze lody w okolicy – powiem, że na pewno warto tam zajrzeć:)
Ze Starowiślanej, Miodowa już niedaleko do serca żydowskiej dzielnic, która otwiera ul. Szeroka, której paryski klimat jest urzekający. To tu mieszczą się najważniejsze żydowskie zabytki na Kazimierzu. Krążymy kilka godzin wąskimi uliczkami, robimy pętle, podziwiamy witryny i pomysłowe lokale. Zaglądam do kilku stylowych księgarni oraz nareszcie udaje mi się odwiedzić słynny vintage shop – „Portobello Vintage”, z wystrzałowymi stylizacjami w stylu vintage i retro. Kilka chwil w tym miejscu przenosi mnie od razu w przeszłość. Dzisiaj już nie lubię takich stylizacji, ale gdybym trafiła tu jako 17 latka pewnie oszalałabym ze szczęścia! Niestety ceny, są proporcjonalne do oferowanych towarów ( wyszukanych i wysoko gatunkowych) nic tu nie upolujemy za 4 złote!
Spacerując zagalopowałyśmy się uroczą Kładką Ojca Bernatka na Podgórze, ( kolejna dzielnica, w której nigdy nie byłam) jednak po uroczym Kazimierzu mimo, trudno docenić jej skromny klimat.
Najukochańsza Beatka ( zwana Mamą) i najfotogeniczniejszy Lemur ( okazjonalnie Lumpojork/ Arii)
Mam take zboczenie, które nazywa się sztuka uliczna… Wszędzie gdzie jestem szukam wszystkich jej przejawów, oglądam, kontempluje i rejestruje. Po lewej szablonowa wrzuta, po prawej stara prl-owska reklama. U dołu natomiast zadziwiające wyznanie, które przypomniało mi mój ulubiony fanpage „Zdania, których nigdy nie usłyszysz w Krakowie”
Z Podgórza trafiłyśmy z powrotem na Kazimierz i jego Nowy Plac, gdzie znów mogłam obserwować ludzi, podczas pracy na straganach targowych. Jedna z pań chciała nawet sprzedać mi płaszcz „Burberry’ za 300 złotych, niestety nie skusiłam się:)
Po raz kolejny trafiłam do „Pijalni Wódki i Piwa”, szczerze powiedziawszy nie wiedziałam, ze to sieć knajp.
kolejka po słynne zapiekanki Kazimierzowskie, niestety nie miałam cierpliwości w niej stać
Stąd udałyśmy się spacerkiem w stronę Wawelu, gdzie ogromna ilość studentów, turystów i mieszkańców spędza swój wolny czas. Podoba mi się ten nowoczesny styl życia, ludzie nie powinni kisić się w domach! Same z moją Beatką siedziałyśmy na trawie, piłyśmy piwko i dyskutowałyśmy o Krakowie i miejskim życiu. Przeczytałam mojej mamie kilka podrozdziałów z „Marii i Magdaleny”, chciałam, żeby poczuła klimat, tego miejsca przez pryzmat jego historii i ludzi, którzy żyli i tworzyli w Krakowie. Opowieść Magdaleny Samozwaniec nadaje się do tego idealnie.
Nie ukrywam, ze to jedyna książka, którą czytam ciągle, nieustannie do niej wracam, czytam w całości i na wyrywki, całymi rozdziałami bądź jedynie oznakowanymi fragmentami. Historia rodzinny Kossaków przez ostatnie dwa lata, była dla mnie najdroższą opowieścią. A genealogia tej znakomitej rodziny była mi lepiej znana niż moje rodzinne drzewo..
Miejsce, w którym czytałam mojej mamie „Marie i Magdalenę” nie było przypadkowe, 200 metrów dalej na placu Kossaka, mieści się mały zapomniany przez świat, turystów i niestety władze miejskie domek – w którym wychowały się trzy pokolenia artystów. Największych malarzy batalistów naszych czasów oraz największej polskiej poetki, no i na końcu mojej ukochanej Madzi Samozwaniec. ( o tym opowiem szczegółowo w poście poświęconym tylko Kossakówce)
Stąd już niedaleko do kolejnego miejsca, które na stałe zyskało status mego ulubionego krakowskiego zakątka – do domu Mehoffera. To jeden z oddziałów muzeum Krakowskiego, zorganizowanego w domu tego artysty. Przez bramę można przedostać się do ogrodu, gdzie znajduje się urocza knajpka. Gdy odkryłyśmy to miejsce, podczas jednego z naszych babskich- krakowskich wypadów z moją mama dwa lata temu, byłyśmy oczarowane pysznymi tanimi, pierogami domowej roboty. Teraz również planowałyśmy (jako pierogowe maniaczki) zjeść ruskie, owocowe, bądź grzybowe.. Okazało się jednak, że pierogi domowej roboty są już tylko wspomnieniem, nowy właściciel ogrodu Mehoffera, zmienił menu, wywindował ceny i nie serwuje już nic ciekawego w przyzwoitej cenie..
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, głodne udałyśmy się na poszukiwania innego miejsca idealnego na obiado-kolacje. Ulica Krupnicza – to idealne miejsce do takich poszukiwań, tuz obok domu artysty, znalazłyśmy wegetariańską knajpkę „Green Way, Food for Life”. Nie znałam tego miejsca. Jednak po tej jednej wizycie zostałam jego wielka fanką. Jedzenie podano mi – w 30 sekund! Gorące i świeże, zanim pani zdążyła nabić ( naprawdę przyzwoita kwotę) na kasę, moje jedzenie już było na talerzu!
Lazania szpinakowo- bakłażanowa rozpływała mi się w ustach, a kotlety z soczewicy zamówione przez Beatkę były naprawdę ciekawe. Lubie takie miejsca, bo po wyjściu z nich czuje się mocno zainspirowana! Już kombinuje jak tu upiec po swojemu taki bakłażan w lazanii:)
Po takim obżarstwie – pozostał nam tylko intensywny spacer. Kraków nocą jest urzekający, uwielbiam podglądać ludzi siedzących w lokalach, czytających, bądź gotujących. Trafiłyśmy świetnie bo w Krakowie, akurat kończył się Jarmark Rzemiosła, pełno było straganów z regionalnymi wyrobami i swojskim jedzeniem. Moja mama nie byłaby sobą, gdyby przeszła obojętnie obok budki z pierogami, a ja obok fanatycznych ręcznie robionych ( cokolwiek to znaczy) krówek, które były jednocześnie kruche i aksamitne. O smaku bakalii, orzechów i słonecznika, nie potrafię powiedzieć które najlepsze! No i grzaniec, który doprawił całą atmosferę, poczułam się trochę świątecznie i błogo być może to wpływ alkoholu, a może po prostu przypomniał mi się Wiedeński jarmark świąteczny, gdzie piłam taki grzaniec na świeżym powietrzu w otoczeniu kolorowych kramów po raz pierwszy.
Wracając przez Floriańską wyrzucałam sobie, że ciągle jeszcze nie odwiedziłam wszystkich miejsc związanych z moimi przyjaciółmi z dwudziestolecia międzywojennego. Obiecuje uroczyście, ze następną wizytę w Krakowie rozpocznę od kultowego miejsca, gdzie zrodziła się atmosfera i czar krakowskiej cyganerii- Jamy Michalika. A Wy macie jakieś ulubione miejsca w Krakowie?
This post has already been read 3373 times!