Przed wyjazdem do Belgi zdałam sobie sprawę, że oprócz historycznej świadomości, która zawsze gdzieś majaczy w mej jaźni, nic, ale absolutnie nic nie kojarzy mi się z tym krajem. To dla mnie literackie pustkowie. Po za jednym jedynym zasłyszanym zdaniem u Agaty Christi, która pytała : „Dlaczego nie miałabym zrobić swoim detektywem Belga?”, żadna literacka fabuła nie przychodziła mi do głowy.
Mój osobisty stosunek do Belgii przed wyjazdem
Właściwie, nie miałam z tym państwem, żadnych skojarzeń, jedyne jakie przychodziło mi na myśl, było pejoratywnym odczuciem z dzieciństwa, bowiem był to kraj, który zabrał mi na długie lata ( w dziecięcym sposobie postrzegania czasu) mojego Tatka, który pracował tam gdy byłam małym dzieckiem. Był to więc kraj, którego moje małe serduszko trzy, cztero, i pięcioletniego dziecka nie znosiło najbardziej i kojarzyło tylko z tym przykrym wydarzeniem. Po studiach historycznych, stałam się bogatsza o świadomość toczących się na tych ziemiach bitew, wielkiej angielskiej glorii i jednocześnie największej francuskiej porażki pod Waterloo, oraz orających bezlitośnie tą ziemie dwóch światowych wojen ze słynną bitwą pod Ypres i makami kwitnącymi na polach Flandrii.
W dalszym ciągu jednak, wszystko to czyniło, ten kraj miejscem bez wyrazu. Dopiero podczas mojej fascynacji secesją zachłysnęłam się cudowną twórczością Henryka Van de Velde oraz Horta. Pierwszy z nich tworzył jednak, głównie po za granicami swego kraju.
Bruksela była dla mnie jak czysta karta, nie miałam wobec niej żadnych oczekiwań uznałam więc, że skoro niczego od niej nie oczekuje, nie mogę się rozczarować. Myliłam się, jednak, świadomość, że odwiedza się miejsce, które pełni tak zaszczytną funkcję, jak bycie stolicą Unii Europejskiej, siłą rzeczy podświadomie choćby karze nam oczekiwać czegoś więcej, mówiąc potocznie – „czegoś WOW”.
Moja Mama, ma w zwyczaju mówić, co roku : „Choinka po świętach, wygląda jak idiota”, te brukselskie, już na dzień przed wigilią wyglądały odpowiednio by podpinać się pod jej sentencje.
Pierwsze wrażenie
Wysiadłyśmy z MegaBusa około 6 rano, miasto jeszcze ciągle skąpane było w mroku, senne ciche gdzieniegdzie tylko oświetlone świątecznymi ozdobami. Przeszłyśmy kilkadziesiąt metrów do dworca kolejowego, który robił z zewnątrz bardzo przyjemne wrażenie. W środku marmurowy, elegancki, w dalszym ciągu wydawał się godnie reprezentować Europejską Stolice, schody zaczęły się gdy okazało się, że ubikacje są zamknięte, jak powiedziała pani w kiosku, otwierają je oficjalnie o siódmej rano, ale w praktyce nikt nie dba o punktualność. Poczekalnia także zamykana była na klucz, a na całym dworcu nie było żadnej ławki. Nie było również kantora, a gdy otworzono ubikacje ( oczywiście grubo po czasie) przywitał nas prl-owski klimat. Czekałam tylko, aż za drzwiami kabiny przywita mnie wyrwa w ziemi , do której przyjdzie mi sikać jak na Ukrainie. Nie mam problemów z ciężkimi warunkami na trasie, nawet mogę powiedzieć szczerze, że lubię je,stanowią dobrą lekcje pokory i nowe doświadczenie. Jednak, tu w Stolicy Europy kuły w oczy, bowiem mimo woli miejsce to poprzez pełniona na arenie międzynarodową funkcje samoistnie narzucało sobie poprzeczkę. Jak się miało okazać tego dnia, niestety nie w praktyce.
Nie skłamie mówiąc, że każda kolejna minuta w Brukseli, przynosiła kolejne rozczarowania. Od ozdób świątecznych ( jakiś oskubanych choinek) przez zapuszczone kamienice i przede wszystkim żebrzących! Wszędzie leżący na ulicy ludzie, co najgorsze młodzi i pełnosprawni. No i śmieci, na każdej ulicy masa śmieci, w workach, kartonach i luzem. Początkowo myślałam, że to wczesna pora jest przyczyną tego stanu rzeczy, ale ich widok o 18 wieczorem, odebrał mi ten argument…
Rozczarowanie
Długo zbierałam się by napisać co myślę o Brukseli, zwlekałam z dodaniem tego posta, bo wraz z tym jak moje emocje stygły, moja opinia stawała się bardziej wyważona. Dziś po przeszło 5 tygodniach mogę spojrzeć na sprawę mniej emocjonalnie. Jedyne co potrafiłam powiedzieć na temat tego miejsca, zaraz po powrocie – to, że jest największym rozczarowaniem roku 2013, pobijając w rankingu nawet Kowno, obiekt wszystkich moich dotychczasowych kpin. Wkurzałam się na samą myśl o tym mieście, uroczyście postanawiając, że moja stopa tam więcej nie postanie. Wszem i wobec oznajmiając jak brudnym, bezpłciowym i mdłym miastem jest ten skrawek flandryjskiej ziemi. Teraz nabrałam dystansu, mogę więc powoli opowiedzieć Wam jak to wszystko z mojej perspektywy wygląda.
Miasto poszukujące tożsamości
Bruksela to miasto poszczekując własnej tożsamości. Belgowie, nie mają w swej stolicy, nic co byłoby na tyle osobliwe i charakterystyczne by można to było z drugiej półkuli utożsamiać z tym małym państewkiem. Gofry? Frytki? Na dobra sprawę, wydaje się, że każdy mieszkaniec Europy ma wrażenie, że to w jego państwie powstał ten przysmak. Historia? Mętna, a nawet jeśli ma swoje przebłyski, to nie potrafią wykorzystać jej tak by uczynić z niej atut. W końcu najsłynniejsze Waterloo czy Ypres znajdują się własnie na terytorium Belgii. Bycie siedzibą głównych budynków rządowych Unii Europejskiej, to niestety mało, zbyt mało by zachwycić.
Manekin Pis
Należało więc wymyślić coś, co przyciągnie turystów, co można będzie kolportować w milionach egzemplarzy i identyfikować z tym miejscem… I co? Belgowie wymyślili małego potwora, którego można spotkać absolutnie wszędzie
Zamiast podnieść status tego miejsca, stać się jego wizytówką i prawdziwą atrakcją, stał się jego największym ( oprócz brudu,obdartych murów, śmieci i żebrzących) przekleństwem. Manekin Pis- mały sikający chłopczyk przypominający barokowego aniołka ( putta), który oderwał się od sufitu barokowego kościoła by od-sikać się po drodze. Nie ma w zabawnych rzeźbach ani nic złego, ani zdrożnego. Gorzej, gdy owy posążek, staje się jedynym co miasto stara się wcisnąć swoim turystom stawiając owe małe sikające potwory do absolutnie każdego kąta, przy stoisku z winem, chlebem, czekoladkami, lodami czy goframi, zawsze owy mały gruby potwór sika! Mamy wrażenie ze lada moment wyleje nam się do gofrów! Po trzydziestu minutach ma się ochotę stanąć na rynku ( gdzie z każdej możliwej strony łypie na nas mały sikający potwór) i ryknąć wniebogłosy: O co w ogóle chodzi? WTF??!!
No własnie, może dałoby się go jakoś znieść gdyby nie fakt, że nikt nie wie o co właściwie chodzi!
Skąd się wziął te paskudny pomysł? Ile osób tyle wersji przekazu, ja natknęłam się na trzy, szczerze powiedziawszy każda kolejna wydaje mi się mniej sensowna i mniej warta opowiedzenia.
Kopie owej figurki jak wspomniałam znajdziemy wszędzie, a jej wizerunek po kilku godzinach robi się tak nieznośny, że wszystko o czym marzymy ( przynajmniej ja z moją Mamą) to uciec jak najdalej by więcej nie music na tego małego potwora patrzeć. Co więcej nawet jeden z nielicznych murali w tym mieście – wykorzystuje w swej tematyce wizerunek tego małego olewacza!
A sam ów winowajca, jest chyba największym rozczarowaniem- jest maleńki i prawie wcale niewidoczny. Możemy go jednak z łatwością rozpoznać poprzez tłumy kotłujące się przed tym małym belgijskim bożyszczem, które wypina się i uradowany leje w ich stronę. A uradowane na ten widok tłumy Japończyków robią swoje prześmieszne miny i fotografują się z nim całymi zgrajami.
Moja recepta dla Brukseli
Dość już o tym małym potworze, na zakończenie tego wątku, chciałam tylko zauważyć, że można było wymyślić przynajmniej trzy alternatywne motywy, które mógłby rozsławić to miasto i nadać mu charakteru. Nie trzeba być miastem przesyconym zabytkami, jak Paryż czy Londyn czasem zabytkowy przesyt też jest niedobry ( o czym przekonałam się w Petersburgu) a mniej znaczy więcej Jak pisałam w swoim (tekście) o Helsinkach, wystarczy umiejętnie zareklamować swoje miasto, mieć coś czego nie mają inni i sprzedawać się z tym. Finowie nie maja wielkich XVIII wiecznych pałaców, średniowiecznych zamków, jak Carcassonne czy po prostu miliona barokowych kościołów, ale maja Muminki i świętego Mikołaja no renifery i to wystarczy by nadać temu miejscu osobowość. A wiecie co ma Bruksela, a czego nie potrafi sprzedać? Czy ktokolwiek z Was wiedział, że to właśnie tu powstały Smerfy? Nigdy wcześniej nie skojarzyłabym tego miasta z tą ukochaną kreskówką, która czyniła w moim dzieciństwie, środy najlepszym dniem tygodnia!
Za wyjątkiem jednej, jedynej wystawy, w zabawkowym sklepie nigdzie nie spotkałam tego smerfnego akcentu, a szkoda, mion razy bardziej wolałabym być bombardowana przez smerfne pamiątki, pluszaki, figurki, mapy smerfnego świata itd, niż ten pozbawiony historii sikający złom! Co więcej to własnie tu w Brukseli powstał cykl komiksów o Tintinie, znanych i rozpoznawanych na całym świecie:
Nie zaskoczę Was chyba, gdy napisze, że tylko w dwóch księgarniach znalazłam motyw postaci z tej kreskówki. Prawdopodobnie w muzeum komiksu, można znaleźć więcej informacji, jednak odwiedziłam to miasto w poniedziałek, ominęły mnie więc muzealne atrakcje. Pozostając jednak w temacie komiksów, Bruksela nie reklamuje się z swej słynnej rysunkowej strony, a spokojnie mogłabym nazywać się z dumą stolica komiksu! Wystarczyłoby oblepić to miasto plakatami, przemalować murale ukazujące sylwetki komiksowych postaci oraz rozsławić wyjątkowe muzeum komiksu. Tak niewiele trzeba by uczynić to miasto swoistym indywiduum, z charakterem i osobowością. Niestety PR jak widać w mieście nie jest najmocniejsza stroną. Nie wspomnę już o secesji, dla której postanowiłam, że do tego miejsca wrócę, teraz bowiem, pogoda, chłód ( i zamknięte muzea) uniemożliwiły mi odnalezienie w krętych labiryntach brukselskich uliczek czaru Art Nouveau.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą dość nieśmiało chwalą się Belgowie, są nią: koronki. Udało mi się spotkać kilka sklepów z prawdziwie artystycznymi wystawami sklepowymi, ociekającymi folklorem i przemawiającymi głosem ludowej tradycji.
Centrum
Samo centrum to raptem kilka ulic, na których gdzieniegdzie można się natknąć na prawdziwe architektoniczne perełki, wśród nich przede wszystkim późnogotycki ratusz. Chociaż w rzeczywistości robi on o wiele mniejsze wrażenie, niż w albumach dotyczących historii sztuki, czy na przewodnikowych zdjęciach. Jest niewielki i wciśnięty bardzo ciasno pomiędzy inne kamienice, na tym w rzeczywistości niezbyt dużym placyku, zwanym rynkiem. Uroku temu miejscu, dodają jednak przepiękne wystawy sklepowe, restauracji, sklepów z pamiątkami oraz przede wszystkim sklepów cukierniczych z historyczną tradycją wyrobu pralin, o których pisałam uprzednio (tu – Bruksela czekolada płynąca).
Targ i dzielnica Marolles
W każdym nowo odwiedzanym miejscu staram się odnaleźć kilka punktów, które pozwalają mi ocenić dane miejsce, ( nie mówię o wielkich zabytkach), mówię o miejscach codziennego użytku, z których korzystają tubylcy. Wśród nich obok cmentarzy, dzielnicy bohemy i cyganerii stałą pozycję zajmuje targ: warzywny, kwiatowy, z antykami, gratami, czymkolwiek. Byle skupiał lokalną ludność. Uwielbiam zaszyć się gdzieś z boku i obserwować, co sprzedają? Jak się targują? Jakie się cenią? Wszystko to jest cenną informacją, która pozwala mi w pewnym sensie poznać lokalną ludność. Jej preferencje i nawyki.
Pod tym względem Bruksela mnie nie rozczarowała. W zachwalanej przez przewodnik dzielnic Marolles, trafiłyśmy na trag staroci, który odbywa się tu codziennie, na kwadratowym placyku du Jeu-de-Balle. Ilość towarów i ich różnorodność, a także otoczenie go przez małe słodkie knajpeczki, sprawiało naprawdę pozytywne wrażenie.
Po drodze zahaczyłyśmy o podobno, najsłynniejsza belgijską frytkarnie z tradycjami, znajdująca się na placu La Chapelle, tuz przy kościele. Dobre chrupiące, tradycyjnie podawane z majonezem na punkcie, którego mają małego hopla.
Już w okolicach placu, zaczynają się przedziwne wystawy sklepowe, które ciągnął się przez cały czas, wzdłuż ulicy Blaesstraat, aż do placu targowego. Ulica ta mimo, że nie zawsze architektonicznie przyjemna, ma w sobie jakiś swój własny urok. Jest tu masa sklepów z oryginalnymi przedmiotami do wyposażenia wnętrz, dekoracjami oraz starymi książkami.
Po dobrych czterdziestu minutach krążenia miedzy straganami, zmrożone zimowym wiatrem, udałyśmy się dalej, wąskimi uliczkami Marolles, w poszukiwaniu, którejś z kultowych knajpek opisanych w przewodniku. Niestety, żadna z podanych nie istniała, albo nikt nigdy o niej nie słyszał, albo własnie została zamknięta… To było bardzo dziwne, miałyśmy bowiem listę około dziesięciu ciekawych miejsc, jeszcze nigdy nie spotkałam się z taką posuchą. Jedna knajpa jaka znalazłyśmy okazała się miejską pijalnią piwa dla brukselskich emerytów, którzy, gdy zobaczyli dwie kobiety wchodzące do pubu jak jeden mąż obrócili się zdziwieni w naszą stronę, Bez słowa, obróciłyśmy się z Mamą na pięcie i uciekłyśmy, zanosząc się od śmiechu, jak nastolatki. Sama dzielnica Marolles, jest specyficzna -Montmart, ani nawet Kazimierz to to nie jest. Jest biednie, momentami obskurnie.
Domenom tego miejsca są specyficzne, więcej niż oryginalne wystawy sklepowe. I nie jest to oryginalność w rozumieniu Londyńskiego Selfridge ( jak te tutaj tutaj), wyraz kreatywności i podążania za najnowszymi trendami w celu zachwycenia odbiorcy. Absolutnie nie! To raczej uosobienie poszukiwań tożsamości tego miasta, te wystawy jak i Bruksela z jednej strony pragną być konserwatywne, z drugiej oryginalne, ale nie wiedzą jak więc podążają jakąś śmieszną awangardową ścieżką, która zdaje się prowadzić donikąd. Poniższe zdjęcie jest moim ulubionym. Poziom tej abstrakcji odebrał mi na kilka sekund mowę. Jakieś pomysł, co do interpretacji?
Wszędzie, zarówno w Marolles, jak i w okolicach zbliżonych do centrum, przez cały dzień napotykałyśmy się na worki pełne śmieci, których nikt nie podnosił, nie zbierał, po prostu egzystowały sobie spokojnie, jako część miejskiej przestrzeni. Momentami miałam wrażenie, że to forma performance… Niestety nie.
Jedną z przyjemniejszych ulic tego miasta, jest znajdująca się w okolicy Parlamentu oraz wzgórza Muzeum, Regentschapsstraat, która robi naprawdę przyjemne wrażenie. Najpiękniejszym budynkiem jaki udało mi się zobaczyć w Brukseli jest secesyjny „Old England” z oryginalnym zdobieniem fasady, w pięciolinie i inne motywy muzyczne.
Sam Parlament był dla mnie kolejnym rozczarowaniem. Jest to chyba najbardziej odtwórczy budynek parlamentu w całej Europie! Fasada i bryła przypominają do złudzenia nieudaną kopie berlińskiego Reichstagu, natomiast brama mająca nadać pompatyczny wygląd całości to jakaś tania inspiracja tą wiodąca do Buckingham Palac. Nie wiem jak to miasto to robi, ale nawet park, znajdujący się naprzeciw parlamentu, wyglądał dość nędznie i byle jak, nie zachęcając w żaden sposób do spacerów.
Kolejny przejaw oryginalności Belgów – zaplecione gałęzie drzew, które przywodzą na myśl drut kolczasty i obóz zsyłki, w żadnym razie park rekreacyjny… Z pod Parlamentu kierowałyśmy się już w stronę gmachów Unii Europejskiej. Przypuszczałam, że okolica będzie ciekawsza, nie wiele jednak zmienił się krajobraz. Chociaż tutejsze uliczki wydawały mi się mniej dziwaczne, bardziej europejskie, momentami przypominając inne nowsze dzielnice europejskich stolic, Berlin, czy też Wiedeń. Niemniej jednak same europejskie gmachy rządowe, okazały się niestety niczym szczególnym. Wiem, że moja relacja może doprowadzić do depresyjnego stanu, a ja sama moim niezadowolonym tonem mogę wydać się podobną do mojej ciotki, która gdziekolwiek niebyła tam zawsze znalazł coś co warto by skrytykować ( zardzewiała Eiffela, gorący piach w Portugali, czy ciasnota w Londynie). Uwierzcie daleka jestem od tego, uważam jednak, że blogosfera – to miejsce najbardziej z możliwych z subiektywizowane, wiec przyjmując to za prawdę, szczerze, choć z bólem serca przyznaje: nie wiele tu rzeczy, które mogą zachwycić.
Wrażenie zrobił na mnie kawałek muru, przywiezionego z Berlina, który jako znak podziału Europy stanął w miejscu jej zjednoczenia. Wzruszający symbol, którego wymowa jest taka dosłowna, jest jedną z bardziej poruszających rzeczy jakie w tym mieście przyszło mi zobaczyć. Tuż za parlamentem rozpościera się park. O tej porze roku, może nie robi on największego wrażenia, ale wydał mi się naprawdę przyjemny, a nowoczesna zabudowa mieszkalna, nadawała całości ciekawy klimat. Przez moment, skojarzył mi się nawet z nowojorskim central parkiem.
Niestety nawet tu śmieci zalegały ulice. Zmarznietę do szpiku kości znalazłysmy wejście do metra. Brukselskie metro jest malutkie, ma dwie krótkie linie. Same stacje są jednak naprawdę ciekawe, spersonalizowane i tematyczne, same wagoniki dość stare, miałam wrażenie, że rocznikowo jestem od nich młodsza o cała dekadę ( a wiecie, że najmłodsza już nie jestem:P)! Po wyjściu z kolejki, przechodziłyśmy przez długi nowoczesny tunel prowadzący do dworca głównego, niestety tunel ten podobał się nie tylko nam, ale i całemu tuzinowi bezdomnych i żebrzących, z którymi miasto najwyraźniej w żaden sposób sobie nie radzi.
Moja Najukochańsza, wyczerpana towarzyszka:*
Na zakończenie tego intensywnego dnia, ruszyłyśmy raz jeszcze w stronę rynku, by na świątecznym jarmarku osłodzić sobie życie belgijskim gofrem i ogrzać się grzańcem.
Sam świąteczny jarmark nie jest zbyt duży, to zaledwie, dwie krótkie uliczki. Jest jednak przyjemny, wszędzie unosi się zapach gofrów oraz grzanego wina. Wieczorem to miasto zaczyna żyć, jest tłoczno, wesoło, a barwne lampki dodają temu miejscu uroku. Śmieci giną posród tłumów, a ciekawe latarnie w kształcie biurkowych lampeczek dodają całości oryginalnego klimatu. Nie oszukujmy się, Bruksela, najlepsze wrażenie robi wieczorowa porą, osnuta świąteczną aurą jarmarku, gwaru i gorącego jedzenia, sprzedawanego w całkiem przyzwoitej cenie.
Mimo braku entuzjazmu, którego nie potrafię się wyzbyć, względem tego miasta, które naprawdę mnie rozczarowało, postanowiłam dać mu jeszcze jedną szanse. Zobaczyć je kiedyś w ciepły słoneczny ( może letni dzień) i przede wszystkim odwiedzić Muzea, Galerie Sztuki, Muzeum Komiksu, Dom Horta oraz Secesyjną zabudowę, do której teraz dotrzec nie zdążyłam. Czy polecam? Uważam, że wszystko w życiu warto zobaczyć, choćby po to by wyzbyć się polskich kompleksów i móc z dumom mówić – bo nasz Kraków jest taki piękny! Nie to co co Europejska Stolica 🙂 Oczywiście żaruje.
pozdrawiam ciepło
i zapraszam jutro na pierwszy dzień pryskiej relacji
This post has already been read 2499 times!