Temat minimalizmu jest mi bliski od kilku ładnych lat. z większym bądź mniejszym szczęściem uprawiam jego elementy, wprowadzam w życie, uczę się i popełniam błędy. W moim przypadku zrodził się on sam z siebie. Bez inspiracji z zewnątrz, bez tekstów obcych ludzi, blogerów, bez wsparcia środowiska, a nawet z jego brakiem. Z zasady poradników nie czytam, jak ognia boje się psychologicznych pralni mózgu. Temat slow life, stał się dla mnie czymś tak normalnym, że gdy krążąc po księgarni w poszukiwaniu prezentów dla bliskich, trafiłam na książkę Anny Mularczyk-Meyer: „Minimalizm po Polsku”, poczułam się jakbyśmy z panią Anią nie jedną kawę wypiły. Podobieństwo spostrzeżeń już na kilku pierwszych strona sprawiło, że wyszłam z księgarni – z jej książką, którą de facto dostała pod choinkę moja Mama.
Anna jest blogerką ( prosty blog) , trafiłam na jej bloga jakiś czas temu i od tamtej pory z radością co jakiś czas czytam jej refleksje do porannej kawy. W swojej książce opisała krok po kroku, jak sama poradziła sobie z nadmiarem rzeczy i jak wiele zmieniło to w jej życiu. Nie jest to więc typowy poradnik w stylu jak żyć? Absolutnie. Jest to luźna refleksja o minimalizmie, który zostaje wzięty pod lupę z rożnych stron. Poznajemy historię zarówno autorki jak i ludzi z rożnych środowisk, którzy z własnej woli podjęli się misji upraszczania swojego życia. Poniżej trzy wątki, które mnie w sposób szczególny skłoniły do refleksji i spojrzenia na znane kwestie z zupełnie innej perspektywy.
„Od PRL-u do rozbuchanej konsumpcji ”
To tytuł rozdziału, który przeczytałam z żywym zainteresowaniem. Tym większym, że pochodzę z pokolenia 89, jestem rocznikiem transformacji. Miałam to szczęście, urodzić się w momencie, gdy komuna wydawała swe ostatnie tchnienie. Tym samym, nie znam pustych półek i wszystkiego co było częścią prl-owieskiej codzienności. Irytując się rozbuchanym konsumpcjonizmem naszych czasów, nie wiązałam go jednak z historycznym aspektem, „prl-owskiego konsumpcyjnego głodu” To było dla mnie zupełnie świeże spojrzenie.
Po przeczytaniu tego rozdziału, rozejrzałam się po moich bliskich, babci, rodzicach, ciotkach. Doszłam do wniosku, że to święta racja, że nawet jeśli, moja Babcia, potrafi prowadzić swoją szafę we wzorcowy dla slow fashion sposób, to absolutnie ginie ta cecha w jej kuchni. Moi dziadkowie, mieszkają w domu, „wyskoczenie do sklepu” to oksymoron. To prawdziwa wyprawa. Stąd, kuchnia pełna jest jedzenia po same brzegi. Nic się nie marnuje, jej gospodarność jest na najwyższym poziomie Jednak stan zapasów, wystarczył by na kilka tygodni bez dodatkowej aprowizacji. Moja Mama podobnie, chociaż odkąd mieszka w odległości kilkuset metrów od sklepu nieco zmieniła nawyki. Kuchnie moich kochanych Cioć również pękają w szwach. Większą część, życia zwalałam to na karb, peryferyjnego ulokowania domu. Dopiero po przeczytania tego rozdziału, uzmysłowiłam sobie, że niemal pół wieku spędzone w prl-u musiało na nich odcisnąć piętno. Rykoszetem dostało się i mnie. Jeszcze kiedy „byłam żoną” i prowadziłam własną kuchnie, pamiętam lawiny porad jakie spływały na mnie od najbliższych. Wśród nich, święta zasada – zawsze trzeba być przygotowanym na gości. Mieć w lodówce coś czym można ich poczęstować. Prowadząc więc „swój dom”, starałam się pod dyktando tej zasady, zapełniać półki, słodyczami ( na wszelki wypadek), mięsem w zamrażalce i słoikami sosów do spaghetti by na szybko ugościć niezapowiedzianych odwiedzających. Pobyt w Anglii i obecny mój Warszawski żywot, zupełnie wyleczyły mnie z paranoicznych leków przed pustą lodówką. Obecnie to stadium najczęstsze. Nie ma w niej nic, to znak, że trzeba zaparzyć herbatę, skupić się na czymś sensownym i zapomnieć o podjadaniu. A gdy ktoś wpadnie? To zaparzę mu herbatę, a w razie głodu razie z nim przespaceruje się do najbliższego sklepu po prowiant.
Zmiana nawyków tego typu nawyków, jest w moim przypadku, głęboka przemianą z uciemiężonej własnym dążeniem do perfekcji pani domu spod znaku zony ze Stepford, w zwyczajną kobietę, która ma prawo do zwykłego, nieidealnego życia, w którym nie ma nic na pokaz. A potencjalni odwiedzający, mają na tyle dystansu i luzu, że spacer do supermarketu potraktują jak miłą przechadzkę.
Wielka przestrzeń
To kolejna kwestia, nad którą nie zastanawiałam się dotychczas w kontekście slow. Większą część życia spędziłam na ogromnej powierzchni i wydawało mi się, że inaczej nie potrafię, rzeczywistość jednak zweryfikowała te wyobrażenia. Mój rodzinny dom, jest naprawdę duży, otacza go ogromna posesja. Wielka powierzchnia daje ogromne miejsce do przechowywania rożnych przedmiotów, których szkoda wyrzucić bo jednak kiedyś się przydadzą. To problem, który również ma swe korzenie w prl-wskiej świadomości wykorzystywania rzeczy wielokrotnie i zachowywania przedmiotów na czarną godzinę. Zderzenie z nim nastąpiła po raz pierwszy kilka lat temu, gdy razem z moim dziadkiem podjęłam się wyzwania odgruzowania garaży, piwnicy i pakamer. Ciężko powiedzieć czego tam nie znaleźliśmy. Po dwóch dniach intensywnych prac, udało się zorientować w terenie. A zdanie: „a widzisz, to tutaj jest” było stałym refrenem tych dni. Dziesiątki zdublowanych sprzętów, które zostawione są na kolejną okazję, która niestety nie nadchodzi bo nie wiadomo, gdzie one dokładnie są. Jak słusznie zauważa, Autorka, w takich sytuacjach przydała by się inwentaryzacja, ale czy naprawdę tego nam potrzeba? Życia niczym w archiwum czy magazynie?
Ileż to czasu i energii potrzeba by ogarnąć takie przestrzenie wypełnione przedmiotami, a można było po prostu pozbyć się ich zaraz po użyciu, puścić dalej w obieg.
Jak słusznie zauważa, autorka istnieje tu pewna zależność. Im większą mamy przestrzeń tym więcej rzeczy posiadamy. Nawet jeśli wprowadzamy się z niewielkim dorobkiem. Szybko czujemy potrzebę wypełnienia tej przestrzeni. Dokupienia wazonika, figurki, obrazka, regału na książki itd. Co bez sensu napędza lawinę konsumpcji. Myślę, że wynika to z niewłaściwej polskiej estetyki. Pusta przestrzeń w polskim wykonania, może wyglądać się rzeczywiście biedna i dawać poczucie pustki. Warto jednak inspirować się tymi, którzy już przetarli szlaki i udowodnili, że da się żyć na wielkich przestrzeniach z niewieloma przedmiotami.
Polecam zaparzyć kawę i przejrzeć printeresta pod hasłami minimal interrior, scndinavian interior itd. http://pl.pinterest.com/myparadissi/interiors-scandi-cool/
Książki
Uśmiechnęłam się do siebie, gdy zobaczyłam ten rozdział. Uff – pomyślałam, nie jestem sama.To jeden z ciekawszych wątków jakie poruszyła autorka. Pozbyć się kuchennych gratów, nieużywanych sprzętów, nawet ubrań – jest stosunkowo łatwo. Jednak książki! To inna bajka. Sama pamiętam, jak robiłam pierwsze przymiarki do mojego regału obładowanego po brzegi.
Myślę, że to problem wszystkich lubiących czytać. sam widok regału w bibliotece powoduje u mnie miły dreszcz. Zapach starych i nowych książek. Wizja miłego miękkiego fotela gorącej herbaty i czytania bez końca to jedna z najcudniejszych wizji wieczoru. Bibliofilskie zapędy w szybkim tempie potrafią uczynić z domu, mały antykwariat.
Moja miłość do książek, trwa odkąd istnieje. Wychowywana byłam przez dziadka, wiecznie pochylonego nad jakąś lekturą. Spędzałam z nim masę czasu w jego małym pokoiku, który aż po brzegi był wypełniony regałami z książkami. niektóre z nich w dwóch rzędach inne, nie znajdując miejsca na regle schowane były w szafkach. Pachniało tam zawsze wiekowymi książkami, które każdego dnia wertowałam w poszukiwaniu obrazków. Ten Niezwykły Człowiek, zafundował mi cudowne dzieciństwo, w otoczeniu książek, encyklopedii i nieustannego zgłębiania wiedzy i jest jednym z najpiękniejszych darów jakie w życiu dostałam. Ma jednak jedną wadę, wiąże się z koszmarnym bibliofilstwem. Prze wiele lat nie potrafiłam przejść obok straganu z książkami bądź antykwariatu by nie przytaszczyć do domu jakiejś lektury. Setki godzin spędziłam na allegro kompletując swoje zbiory. Efektem tego w szybkim tempie rozrastającą się biblioteczka. Mimo, że już od dłuższego czasu wprowadzałam konsumpcyjne ograniczenia w swoim życiu. Książki, opierały się tym, zasadą sukcesywnie. Kupowałam tłumacząc sobie, potrzeby: to jest źródło, to klasyk, to książka bez której żaden dom nie może egzystować, to takie piękne wydanie itd. Z jednego regału zrobiły się dwa, a gdy i drugi wypełniłam po brzegi zapaliła się czerwona lampka ostrzegawcza.
Wpadł mi w ręce wówczas, wywiad z wysokich obcasów z Agata Pasent, która powiedziała, ze nie pozwala sobie na luksus, przechowywania książek. Ma jeden regał i tam muszą się zmieścić wszystkie książki jakie posada. Nie byłam jeszcze wówczas gotowa, na takie radykalne cięcie. Pomyślałam sobie tylko: boże jak ludzie się sami unieszczęśliwiają.
Babka kocha książki, pisze, jej matka pisała, pochodzi z rodziny intelektualistów i bawi się w jakieś durne ograniczenia. Potrzebowałam czasu by spojrzeć na kwestie trochę inaczej, trzeciego regału jednak nie kupiłam.
Dziś na moim regale jest tylko to czego używam. Przewodniki, książki akademickie, bibliografia związana z historią ubioru oraz obyczajowością XIX i XX wieku. Jest tez kilka biografii, ludzi, których podziwiam, którzy zainspirowali i inspirują mnie do działania. Największy odsetek, stanowią jednak źródła. Są dla mnie ważne, bo, to do nich wracam bez końca, na nich pracuje i z nimi wiąże pewną cześć swego życia. Jedynie mały odsetek stanowi beletrystyka. Zostały tu książki, które są dla mnie szczególnie ważne. Wpłynęły na bieg mojego życia ( o tak, jest takich kilka), zawierają mądrości, do których pragnę wracać jak często to możliwe. Napisane są językiem, który sprawia, że zaraz po odłożeniu chce do nich znów powrócić. Nie kupuje bestselerów, poradników i książek z którymi więcej moje drogi się nie skrzyżują. Nie jestem jednak ascetką, jeśli uznaje, że czegoś potrzebuje kupuje sobie to. A gdy przestaje być mi potrzebne, puszczam to w obieg, pożyczam i nie upominam się o zwrot, daje, bądź przekazuje bibliotece.
Jest jeszcze kwestia czwarta – uwalnianie czasu i własnych pragnień, a więc sztuka nie przeładowywania swego życia nadmiarem pracy, znajomości, wrażeń. Tego jeszcze nie umiem i do tego tematu będę wracać wielokrotnie. Na razie nie potrafię, chce wszystko przeżyć, zobaczyć i spróbować. Może gdy się trochę z tym życiem oswoję, nauczę się harmonii, jednak jeszcze nie dziś. To motyw na dłuższa rozprawę.
Ani dziękuję, za te kilka godzin relaksu, za możliwość spojrzenia na znane mi kwestie z innej perspektywy. Polecam i tym którzy próbują i tym których to „nie grzeje”, warto wiedzieć co napędza innych.
Czekam na wasze refleksje i odczucia.
Tylko dla tych co koniecznie potrzebują papierowa bądź e-bookowa wersja
This post has already been read 2523 times!