W tym roku nie byłam już nieświadomą turystką. Wiedziałam na co się piszę. Jednak nawet zeszłoroczne doświadczenie nie mogło przygotować mnie na to co miała przynieść z sobą ta podroż, która rozpoczęła się dla mnie o 3,30 w noc a skończyła o 21 , czyli jak dobrze liczę to niemalże 17 godzin. Niezły czas jak na 550 kilometrów trasy:)
Podróż zaczęła się kapitalnie, w czwartek rano ogarnęłam mieszkanie, zrobiłam pranie, zakupy, spakowałam walizkę i zadowolona o 17 rozłożyłam się z laptopem, pragnąc chwili wytchnienia. Miałam komfort psychiczny, że właściwie wszystko zostało dzisiejszego dnia zrobione, więc jutro na spokojnie napisze rano referat, stworze prezentacje i popołudniu wydrukuje wszystko na mieście. Plan runął z hukiem, gdy napisałam do współorganizatora naszej wyprawy na facebooku, pytając jak tam jego referat i przygotowania, pogadaliśmy chwile i pożegnaliśmy się, Robert na do widzenia napisał „do zobaczenia w nocy w pociągu”, napisałam do niego, żeby mnie tu nie stresował, przecież to jeszcze nie dziś. Niestety okazało się, że dziś, a ja dziwnym trafem pomyliłam dni, oczywiście nie chciałam uwierzyć i przekomarzałam się z nim, że żartuje sobie paskudnie ze mnie… Niestety to ja nie miałam racji i gdy tylko ( niestety z opóźnieniem) dotarła do mnie ta informacja myślałam, że w momencie zeświruje. Lubie mieć nad wszystkim kontrole, a w tej chwili poczułam, że tracę panowanie, nad moim całym skrupulatnie skonstruowanym planem..
Zaczęła się bieganina, gdy emocje opadły, usiadłam i skupiłam wszystkie siły, by stworzyć referat. Udało mi się go urodzić w niecałe dwie godziny razem z bajeczną prezentacją, z której byłam cholernie dumna. Niestety wszystkie punkty ksero były już zamknięte, dlatego tez zmuszona byłam o 23 odwiedzić znajomych by wydrukować wszystkie niezbędne do wyjazdu papiery.
Ostatecznie zwarta i gotowa stanęłam na peronie o 3,30! Przećwiczyłam wcześniej w domu mój referat wygłaszając go przed mamą, babcia no i psem:) Spokojna i pewna, ze wszystko co niezbędne mam z sobą ruszyłam z odrapanego dworca w Szczakowej.
Nasza podroż była niezwykle długa i składała się z wielu etapów. Moja ekipa zaczynała przygodę w Katowicach, pierwszą przesiadkę mieliśmy w Krakowie, tu godzinka przerwy, szybkie zakupy i dalej w drogę do Przemyśla.
W Przemyślu czekała nas kolejna przesiadka tym razem do busika. Ta półgodzinna podróży była małym przedsmakiem tego co miało nas czekać po Ukrainskiej stronie.
Gdy dojechaliśmy do Medyki mieliśmy ostatnią szanse zaaprowizować sie w polskie jedzenie. Co prawda na Ukrainie jest tanio, jednak nie wszystkie produkty opłaca się tam kupować. Mięso jest tam naprawdę drogie. Dlatego warto kupić tu na tym ostatnim polskim przystanku – w Biedronce, kilka konserw dla przyjaciół ze wschodu.
Po ostatnich zakupach, ruszyliśmy na nogach do przejścia granicznego. Pogoda była okropna, ogromne zaspy śniegu, szalejąca zawieja śnieżna utrudniały marsz.
Przez cały czas opowiadałam, jak to w zeszłym roku przechodziliśmy przez granice ukraińską, która po stronie naszych sąsiadów przypominała targową szopę, zlepioną z kilku desek. Dlatego też, gdy zobaczyliśmy wyremontowane przez Ukraińców z okazji Euro 2012 przejście graniczne, moi towarzysze spojrzeli na mnie podejrzliwie niczym na mitomankę. 🙂 Przypuszczam, że nie ja jedna doznałam szoku widząc ogromną zmianę jaka nastąpiła na Ukraińskim przejściu granicznym. Oczywiście uważam, że to wielki plus dla naszych sąsiadów.
W tym roku bez mniejszych problemow przeszliśmy granice. Problemy miały dopiero się zacząć…
Gdy z trudem ( z powodu okropnych atmosferycznych warunków) dotarliśmy na miejsce skąd zazwyczaj odjeżdżają marszutki okazało się, że z powodu zawiei śnieżnej żaden ukraiński busik nie dotarł tu od ponad 3 godzin!
Mielismy do wyboru tylko dwie opcje, albo zostać na parkingu i zamarznąć, albo ruszyć przed siebie ( jakieś 4 km) do pobliskiej stacji benzynowej gdzie prawdopodobnie złapiemy jakąś marsztukę. Wybór był prosty.
Te kilka kilometrów, było trasą niemalże zabójczą! Momentami czułam się jak żołnierz z napoleońskiej armii podczas wyprawy na Moskwę, w twarz sypał mi okropny śnieg, a jak pamiętnikarze napoleońscy zwykli pisać ” co chwila dochodził mnie huk upadających ciał” oczywiscie ten pompatyczny zwrot jest niepotrzebny:) Co kilka minut słyszałam jak kolejna dziewczyna z naszej ekipy przewraca się na śliskim lodzie z ciężkim plecakiem, przypuszczam, ze nie tej całej trasie nie było osoby, ktora chociaż kilka razy nie zaliczyłaby przysłowiowej gleby:)
Gdy dotarliśmy na miejsce, które wskazali nam miejscowi, okazało się, że tutaj również żadna marszrutka nie dojechała od kilku godzin. Na przeciwko stacji benzynowej była jednak przydrożna knajpa. Zatrzymaliśmy się tam na chwilę, jednak tyle co zdążyliśmy zrobić zamówienie, przyjechała nasza marszrutka, poczciwe Ukrainki oddały nam jednak pieniądze, a my biegiem ruszylismy do okupowanego przez miejscowych busika.
Ponieważ z trasy wypadło kilka kursów, masa ludzi zebrała się do tej maleńkiej marszrurki, która zwyczajnie posiada 19 miejsc siedzących i klika stojących, Tu wcisnęło się do niej ponad 60 osób, wszyscy upchani jak śledzie, zadowoleni, że udało im się zmieścić, chuchaliśmy na siebie w tym ultra dziwnym, wehikule typowym dla wschodnich sąsiadów.
Trasa Medyka ( Szengini) Lwów, ma około 70 km, w zimie, udaje się ją przejechać zwykle w 2 godzinki, bez większych problemów, (cena biletu to 20 hrywien czyli 10 złotych) Tym razem jednak z powodu zamieci śnieżnej – czas przejazdu wydłużył się do 3,5 godziny.
Lwów dosłownie utoną pod warstwą śniegu, samochody jeździły po chodnikach. Zaspy były tak ogromne, że w tym dniu przestały kursować jakiekolwiek tramwaje.
Dlatego zaraz po doryciu na dworzec, zmuszeni byliśmy przejść na nogach, cały Lwów by dotrzeć na ul. Łyczakowską, do naszego tutejszego lokum.
Marsz mojej wyczerpanej ekipy,składającej się z 6 dziewczyn i Krzyśka, oraz Saszy, przyjaciela rodziny u której mieliśmy zostać, trwał grubo ponad 2 i pół godziny, gdy dotarliśmy na miejsce było kilkanaście minut przed północą.
Przez cały czas naszego marszu nastawiałam moich towarzyszy na spartańskie ukraińskie warunki, znane mi doskonale z zeszłego roku. Zimne skromne pokoje oraz brak cieplej wody.
Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że będziemy mieszkać w prawdziwym apartamencie z kominkiem i sauną! W progu przywitał nas Sasza ze swoją małżonką, która czekała na nas z gorącą herbatą i najpyszniejszym na świecie drożdżowym plackiem!.
This post has already been read 1817 times!