Człowiek to dziwne zwierze, nie potrafi po prostu, żyć. Odwiecznie musi na coś wyczekiwać. JA tez nie jestem wolna od tej choroby, a może jeszcze bardziej niż inni wiecznie byłam nią obciążona. Odkąd pamiętam zawsze na coś czekałam. Jeszcze na podwórku, bawiąc się z rówieśnicami jako mała dziewczyneczka, myślałyśmy z rozmarzeniem mieszającym się ze strachem: o boże! jak to będzie gdy będziemy miały 7 lat i pójdziemy do szkoły! W szeregu stały już inne epokowe wydarzenia, jak :komunia, zieloną szkoła, pierwszy stanik… Później wyczekiwało się na pierwszy okres (myślałby ktoś!). Były tez dyskusje, aż po nieprzyzwoite godziny wieczorne, spędzające sen z powiek pytanie: kto już całował się z chłopakiem, czy też ( w licealnej ławie) pytanie które powracało niczym mantra, nie bez rumieńca na twarzy – kto jest już PO!? Zawsze był jakiś milowy punkt, który majaczył z przyszłości, na który czekało się w napięciu. Jakiś kolejny etap, który inicjował kolejny krok w dorosłość.
Bezsenne noce, spędzone na rozmyślaniach jak to będzie, gdy przyjdzie ten cudowny dzień naszej 18-nastki, która miała zmienić nas w dorosłych poważnych ludzi. Studniówki, która miała być najlepsza zabawą w życiu. Czy magicznej 20-stki zamykającej dekadę nastolęctwa. Nie trudno zgadnąć, że ani suma 18 ani 20 wiosen nie uczyniła mnie mądrzejszą, a studniówkowa noc do dziś śni mi się jako młodzieńczy koszmar. Mimo tych „sukcesów”, z upływem czasu wcale nie odstąpiłam od dziecinnego zwyczaju. Jeszcze na studiach pamiętam jak gorączkowo obserwowaliśmy znajomych licytując: ten ma już licencjat, ten magistra, ten wziął ślub,o boże a ta ma już dwójkę dzieci!?.Mam wrażenie, że bez względu na wiek, tak długo jak długo,żyjemy w jakiejś społeczności nigdy nie będziemy wolni od tych porównań, obserwacji i mimowolnych wyczekiwani na kolejne życiowe etapy. Mimo, że teraz staram się nie myśleć o upływających latach, a kolejne milowe momenty,do których mam nadzieje, dotrzeć w przyszłości, są moimi osobistymi celami, nie wyznaczonymi przez systemowe życie, mimo to 3 – z przodu jest dla mnie wydarzeniem ważnym. Gdzieś tam z tyłu głowy mam listę celi, która ciągnie się i wieje metrami, z wielkim nagłówkiem „przed 30!”. Nie raz zdarza mi się budzić w środku nocy i z przerażeniem patrzeć w sufit, z przyspieszonym oddechem i ciśnieniem przed zawałowym – myśleć : „kurwa nie zdążę!”
Moja paranoja 3-jki z przodu jest absolutna i nie raz jeszcze do niej wrócę. Temat ten na moment stał się wręcz namacalny -pierwsza osoba z mojego najbliższego otoczenia, przekroczyła ten magiczny próg.
Z powodu tej uroczystości, zapakowałam się w czwartek po pracy do polskiego-bus ( na warszawskim metro-wilanowska) i po niecałych 12 godzinach, jak nowo narodzona, byłam już w wiedeńskim u-banie. O 6,30 radośnie witając się z Martą i robiąc śpiącemu Jarolowi w austriackim słodkim mieszkanku, niespodziankę.
Wiedeń, po prostu swojski
Wiedeń to miasto, które dawno już straciło dla mnie typowo turystyczny charakter. To miasto ludzi, w którym bardziej cenie, godziny spędzone przy kawowym stoliku i leniwe poranki w piżamie, niż bieganie po mieście z aparatem w poszukiwaniu secesji, moderny czy baroku, ( chociaż dalej uważam to za niezwykle odprężające). W ciągu prawie 6 lat mieszkania w tym mieście mojej Marty, uzbierało się historii o ludziach, znajomych, kolegach i przyjaciołach, których liczba z roku na rok rosła. Impreza ta stała się wreszcie okazją by poznać większą część mitycznych postaci, o których słuchałam przez ostatnie lata, którzy podobnie jak ja znali mnie z facebooka, wspólnych zdjęć z podróży i opowieści Marty i Jarka.
Polonia Wiedeńska
Radości więc było co niemiara, przy austriackim winie, zgrzewkach piw, internacjonalnych rozmowach i wesołych tańcach, upłynęła nam cała noc.
Ważne było dla mnie przede wszystkim poznanie znajomych z Polonii Wiedeńskiej. Temat ten, zawsze głęboko mnie absorbuje. Gdy to tylko możliwe, staram się dotrzeć do Polonii ( lwowska, londyńska czy ta w Oslo) wszystkie takie spotkania są dla mnie niezwykle ważne. Sama ciągle żywo pamiętam swoje rozterki, z czasów londyńskiego żywota. Od tamtej pory zastanawiam się czy to możliwe, poczuć się w obcym państwie zupełnie u siebie? Wiedeń, tak podobny do południowej Polski. Posiadający swój wspólny mianownik historyczny, kulturalny, czy architektoniczny pod postacią Galicji, wspólnie z Krakowem, Lwowem i przyległymi obszarami, wydał mi się jedynym możliwym miejsce, w którym będąc Polakiem można zapomnieć o wszystkich różnicach. Jakie było moje zdziwienie, gdy po kilku głębszych usłyszałam i tutaj, że „z Polskości nie można się wyleczyć, i gdyby było w kraju tylko trochę inaczej…”. Co nie zmienia faktu, że Wiedeń to naprawdę przyjemne miejsce do życia, a ogólny wydźwięk tych wypowiedzi, był nieporównywalny z wyspiarskim wszem obecnym, chronicznym nieszczęściem i głęboką niechęcią do brytyjskiego otoczenia. Odebrałam to raczej jako zwyczajne, typowe dla polskiej natury, umiłowanie do narzekania. Nie odebrało mi ono złudzeń, że Wiedeń to mimo, wszystko dobre miejsce do życia, bez względu na narodowość.Potwierdzeniem na to lokal, w którym Jarka impreza się odbyła- jest to na co dzień szkoła języka, dla uchodźców, którzy postanowili,bądź tez poprzez polityczną sytuacje zmuszeni zostali by uczynić z Wiednia swój nowy dom.
Jaruś raz jeszcze – spełnienia Wszystkich Marzen w tej dekadzie!
This post has already been read 2200 times!