Jestem historykiem, w pewniej mierze tez i historykiem sztuki, zawodowe spaczenie przez lata gnało mnie w maniakalnym baranim pedzie pod wszystkie pomniki pamięci, kościoły i muzea. Nie zobaczone, nie odhaczone – sprawiały, że odwiedzone miasto nie mogło być uznane za „zaliczone”. Nie odwiedzone w pełni, nie znane, właściwie to wstyd mi było przyznać się,że gdzieś byłam jeśli nie potrafiłam wyliczyć kilkunastu kościołów i ich budowniczych, głównych kierunków architektonicznych w danym miejscu, opowiedzieć historii danego miejsca i wymienić sławnych ludzi, których szlaki przecięły się w miejscach, które odwiedziłam.
Nie mówię, że to złe. Uwielbiam wiedzieć co oglądam, czytać przed wyjazdem zbeletryzowane opowieści o mieście i ludziach, a także zapoznawać się z historią danego miejsca od podszewki, tak by przeżyć je dogłębnie, całkowicie się w nim zatracając. To cudowne, jednak – w momencie, gdy wrzuciłam sobie na luz, poznałam nowy sposób odkrywania miasta. Nie ma już we mnie tego wewnętrznego chorobliwego strachu, że : „nie zdążę, nie zrozumiem, nie zobaczę…” . Nie zdążę? To świetnie będę miała powód, żeby wrócić. Nie zrozumiem? To z miłą chęcią doczytam w domu, jeśli będę miała czas.
Uwolniłam się od własnych paranoi, od demonów perfekcjonizmu i psychozy, którą sama potrafiłam spieprzyć każdą chwile na wyjeździe, odbierając sobie radość ze zwykłego beztroskiego obcowania z nowym miejscem.
Teraz bardziej niż kiedykolwiek interesują mnie ludzie. Staram się, zawsze spotkać z tubylcami, chce od nich usłyszeć historie o tym miejscu, o ich życiu tutaj o tym co warto a czego dnie. I po prostu napić się w miejscu, w którym mogę obserwować tubylców. To wspaniale. Dziś rozumiem jak nigdy wcześniej, że najwspanialszym co ma nam miasto do zaoferowania są ludzie, których możemy tam spotkać.
Spędziłam więc fantastyczna noc, bawiąc się jak Warszawiak, a może raczej jak Warszawski Hipster. Popijając polski Cydr Lubelski na Powiślu i na Wybrzeżu, tuż pod Mostem Poniatowskiego, Bawiąc się na Plażowej, oraz w Pawilonach, jedząc tatara, o pół do trzeciej nad ranem w „Pijalni Piwa i Wódki” oraz maszerując przez ciągle jeszcze roztańczoną weekendowa Warszawę o 5 nad ranem w stronę Żoliborza.
Zielony Żoliborz, przemiły Żoliborz
Kot imieniem Kot:)
Spotkałam się tu z Sylwią ( znajomą z Nordkappu) oraz jej chłopakiem Tomkiem. Nie pamiętam kiedy tak się bawiłam! Następnego dnia moi towarzysze, (od 6 lat Warszawiacy) porwali mnie na wycieczkę do Palmir. Po drodze zatrzymaliśmy się w sporych rozmiarów Hali Targowej, do której przeniesiono wszystkich Wietnamczyków, Chińczyków i Rusków, targujących wcześniej na Stadionie Narodowym. Obiekt jest na tyle, duży, że część ludzi porusza się po nim, na hulajnogach. Kupić można tu niemal wszystko. Można, również zjeść chińskie jedzenie serwowane tu głównie dla pracowników hali. Moi znajomi namówili mnie na zupę Thao Poe, podana w ogromnej misce, z tłustym makaronem była dla mnie nowością. Zdecydowanie porcja jest zbyt duża dla jednej osoby!
Chomiczówka, Chomiczówka, pierwsza dziewczyna pierwsza… 🙂 Przemiłe 3 dni na osławionej złą opinią dzielnicy. Jak dla mnie bardzo sympatycznie. Może wydać się dziwne, że fotografuje polskie blokowiska, ale moje oczy były tak stęsknione za widokiem polskiej, prl-owskiej zabudowy, że Warszawskie betonowe dzielnicy, były prawdziwym ukojeniem po angielskiej szeregowej zabudowie.
Wyjazd do Palmir był dla mnie niespodzianką,Po imprezowej nocy, pełna refleksji wizyta, była ciekawa alternatywa. Dodatkowo oglądanie wystawy z Sylwia było czymś zupełnie nowym, jako wykształcony muzealnik, zwraca ona uwagę na rzeczy, które normalnie mi umykają. O Palmirach osobny post, zbyt wiele poważnych refleksji ciśnie mi się na usta by je upchać tu w tym life stylowym, lekkim poście.
This post has already been read 2189 times!