Mój najlepszy tydzień, (a właściwie dziewięć dni) w UK wczoraj dobiegło końca. Odwiedziny moich kuzynów z nad morza, z którymi mogłam przebywać każdego wieczora, śmiać się do późnych godzin nocnych i świrować jakbym miałam znów 13 lat, sprawiły że zawsze z rozrzewnieniem będę wspominać te kilka dni wspólnego mieszkania na kupie:) Babskich piżamowych pogaduch i ekscytujących partyjek w geograficzno-pamięciowe gry z kuzynem.
Tych dwóch kochanych wariatów, dało mi kupę radości w ostatnim tygodni:*
Niestety w Polsce nie widywaliśmy się zbyt często, co uważam za ogromny błąd! Obecnie postanowiliśmy sobie sumiennie, nie zaniedbać już więcej naszych relacji. Rodzeństwo cioteczne toż to przecież najbliższa po rodzeństwie rodzina! Moja śliczna Hania niestety zostawia mnie i wraca do Polski, Krzyśka natomiast będziecie oglądać jeszcze wielokrotnie na blogu, bowiem postanowił zostać w Anglii razem ze mną. Posiadanie rodziny tu na miejscu to dla mnie zupełna nowość, wczoraj dla odmiany zamiast włóczyć się samotnie po jakiś ciemnych zaułkach Londynu, albo przyklejać nos do obrazów w Tate Modern, zostałam zaproszona na rodzinny obiad i w najmilszym towarzystwie, w ciepłej atmosferze miałam namiastkę domu na obczyźnie wcinając z kuzynostwem polski rosół:)
Niedzielny iście turystyczny spacer po Londynie
Wyruszyliśmy z samego rana, by jak najwięcej skorzystać z ciągle jeszcze krótkich zimowych dni. Pogoda była bajeczna, a my zaczęliśmy zwiedzanie od słodkiego nadbrzeża Tamizy, Big Bena i Parlamentu. Pierwszy raz występowała w Londynie w roli rezydenta, oprowadzając moich gości po najsłynniejszych zabytkach Europy.
Obowiązkowa fotka w budce i powolny spacerek w stronę Backingam Palac przez urokliwy i zaciszny St James Park, pełen wiewiórek i różnorakiego ptactwa, idealny na niedzielny relaks.
Pełna powaga, wizytą u Eli:)
Z pod Pałacu trafiliśmy pod pomnik nieznanego żołnierza, łuk triumfalny na cześć zwycięstwa z Napoleonem oraz miejsc czci kilku molinowej rzeszy poległy, w wielowiekowej historii kolonizacji brytyjskiej. Miejsce to zbudza bardzo mieszane uczucia, z jedne strony wzrusza przytłaczająca ilość miejsc, w których polegli brytyjscy żołnierze, z drugiej zaś wzbudza pogardę dla brytyjskiej kolonialnej pazerności, która stała się przyczyną tych wszystkich tragedii, którym w tym miejscu składają hołd.
Stąd poprzez pompatyczne Picadilly, pełne ekskluzywnych restauracji i hoteli już niedaleko do Oxford Street i Trafalgar Square. Na Trafalgar zawsze coś się dzieje. Jeśli nie mamy żadnych planów na weekend wystarczy wyskoczyć własnie tu, na ten plac, który w cieniu galerii sam w sobie stanowi prawdziwy teatr ulicznego życia. Tańce, śpiewy, happeningi, to codzienność tego miejsca, które jest jakby Londynem w pigułce.
Na Trafalgar by nie tracić czasu wsiadamy do metra i docieramy do mojego ukochanego miejsca, Brick Lane, gdzie powolnym kroczkiem obserwujemy życie ulicy, zapachy, tłumy i street art. Poniżej moje ulubione dzieło La Pandilla.
Brick Lane to tez absolutnie najlepsze miejsce by zjeść coś świeżego i egzotycznego zaserwowanego przez przebywających tu emigrantów. My z Hanią rzuciłyśmy się na tajską kuchnie, Krzysiek zajadał się hinduskim kurczakiem z carry. Wielki kubełek kosztuje tu 6 gbp, mniejszy 5, jedzenia jest tyle, że taki jeden posiłek wystarczy na cały dzień!
Krążąc wąskimi uliczkami tej bengalskiej dzielnicy, trafiliśmy do fantastycznego sklepu muzycznego, w którym stał prawdziwy automat do robienia zdjęć. Oszalałam na jego widok z radości. Zdjęcie ( 3gbp) wyszło bajecznie! Od tej pory postanowiłam, że każdego kolejnego gościa muszę zaprowadzić własnie tu do tej maszyny, a zdjęcia jako najlepsza pamiątka zawisną na ścianie.
Byliśmy tak przejedzeni, że nie było już miejsca w na bigle żydowskie. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się je zjeść, są bowiem na samym końcu tej ulicy, żeby do nich dotrzeć trzeba minąć setki straganów z najlepszym jedzeniem na świecie! To jednak wymaga ultra silnej woli. Na widok paelli albo jakiś tajskich makaronów, znajduje zawsze masę wymówek w stylu – co to za zwyczaje jeść kanapkę na obiad… i tym sposobem ciągle nie rozumiem na czym polega fenomen tej kilkunastu metrowej kolejki ciągnącej się pod to poniższe okienko, gdzie serwują te tradycyjne żydowskie przysmaki. Może za tydzień się uda?
A jak niedziela to oczywiście chociaż chwilka na targu kwiatowym na Columbia Road.
Spod Columia Road ruszyliśmy na Kings Cross, gdzie nieopodal znajduje się popularny lokal Sacala. Tam odbywała się w tym roku Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy w Londynie. Przed wejście spotkało nas niezłe zaskoczenie w postaci ciągnącej się kilkadziesiąt metrów, naprawdę sporej kolejki Polaków starających się dostać do środka. Odczekaliśmy swoje, niestety trafiliśmy akurat na jakiś zespół w stylu Hari Kriszna i szybko opuściliśmy lokal. Miło było jednak przez chwile pobyć w takim tłumie Polonii i wrzucić kilka drobniaków na szczytny cel. Wracając trafiliśmy na Kings Cross, na wózek Harrego Pottera, niestety kolejka czekających na fotkę na słynnym peronie 9 i 3/4 (mimo później niedzielnej pory) była ciągle dość spora, a my byliśmy zbyt zmęczeni by czekać na swoją kolej, dlatego po swoją zdjęcie na bajkowym peronie jeszcze bede musiała tu wrócić:)
This post has already been read 2275 times!