91 dni to wcale nie tak dużo..
Mieszkając jeszcze w Polsce natrafiłam na pewien fantastyczny blog, pewnej pary (tu), która od kilku lat nałogowo już zmienia miejsce zamieszkania. Wiele ludzi przenosi się co jakiś, czas oni jednak robią to rytmicznie – opuszczając dane miejsce co 91 jeden dni. Każdy z tych 3 miesięcznych pobytów opisują na swoim blogu. Po co jednak o tym piszę? Trzy dni temu minęło bowiem moje 91 dni w Anglii.
Gdy czytałam ich relacje, wydawało mi się, że trzy miesiące to ogromna ilość czasu, która naprawdę daje możliwość poznania danego miejsca. Na pewno gdy ma się elastyczne godziny pracy, niestety gdy ma sie do dyspozycji tylko weekendy okazuje się, że trzy miesiące to naprawdę niewiele. Oczywiście nie udało mi się zrealizować w tym czasie wszystkich planów, część jednak doczekała się spełnienia.Na szczęście nigdzie sie stąd na razie nie ruszam, mam więc sporo czasu by „nadrobić braki”. Poddając pełnej eksploracji zarówno Londyn, Surrey jak i całą listę domów moich angielskich mentorów.
Co udało mi się osiągnąć przez ten czas?
Przede wszystkim stałam się zupełnie niezalezna finansowo. Fakt ten daje mi ( jak i zapewne każdemu kto ten stan osiągnął) ogromną satysfakcje i świadomość pełnej niezalezność. Życie tu oraz zarabianie w funtach pozwala mi nie tylko godnie żyć, ale też realizować swoje podróznicze marzenia. Niezwykle pomocne było postanowienie, która powzięłam na początku zeszłego roku , w którym powiedziałam sobie jasno: „Nie wolno Ci stracić, żadnej okazji by zobaczyć bądź doświadczyć czegoś nowego”. Być może wyda Wam się to smieszne, ale za każdym razem, gdy nie chciało mi się wstać w sobotę rano i ruszać na miasto w celu odkrywania kolejnych jego tajemnic, powtarzałam sobie te słowa niczym mantrę. Przypominały mi one moment kiedy uświadomiłam sobie, w zeszłym roku, że z dnia na dzień nie staje się młodsza, a mając swoje ( jeszcze wówczas) 23 lata na karku, właściwie nie wiele miałam dotychczas okazji by żyć. Przeraziła mnie wizja, że siądę kiedyś w fotelu i najbardziej ekstremalne wspomnienia jakie będę mogła opowiedzieć swoim wnuką będą dotyczyły moich szczeniackich wybryków w gimnazjum czy wagarowania w liceum. Wspomnienie tej wegetacji, z której udało mi się wyrwać było najlepszym motorem napędowym. Uświadomiłam sobie, że życie jest tu i teraz, jakieś jutro może nigdy nie nadejść, dlatego ważne stało się dla mnie co robię, każdego dnia starając się realizować swoje plany i cele. Uświadomiłam też sobie, że to ludzie są najważniejsi. Może dla Was to wytarte prawdy, dla mnie jednak te zasłyszane slogany, nigdy nie trafiały, dopiero ostatnie miesiące pozwoliły mi to w pełni zrozumieć. Paradoksalnie – gdy większość rozmów przeprowadzam przez skype. Potwierdzeniem, że żyje dokładnie tak jakbym chciała był krytyczny moment w samolocie, gdy wracałam na początku stycznia z Wiednia do Londynu. To był naprawdę okropny lot, zawieja, nieostające turbulencje i poczucie, że to może być koniec. Śpiewałam pod nosem szanty, szukając sposobu by nie oszaleć ze stresu. Byłam sama, nie było kogo chwycić za rękę. Ale własnie ta samotność uświadomiła mi kilka ważnych rzeczy. Była testem dla mnie samej i moich przekonań. Podczas tego lotu byłam o wiele spokojniejsza, niż 2 lata temu, gdy samolot, którym lecieliśmy do Rzymu (tu) nie mógł wylądować.
Wówczas zanosiłam się od płaczu, nie mogąc uwierzyć, że tak marnie skończę, nie mając nawet w życiu szansy żyć tak jak chciałam.. A teraz? Rozchodziło mi się o to co zawsze, czyli, że nie pozostawiłam po sobie żadnej spuścizny, nie napisałam powieści, którą nosze od kilku lat pod sercem i nikt w 150 lat po mojej śmierci nie będzie za mną tęsknił. Nikt nie odbędzie podróż śladami moich bohaterów, ani nie zapali mi lampki na grobie, czytając swój ulubiony fragment. Tego się bałam. Ta myśl, przeszyła mnie na wskroś, z resztą nie po raz pierwszy. Ale co ważne oprócz tych wyrzutów, nie towarzyszyła mi ta straszna gorycz, która nie pozwala pogodzić się ze śmiercią dwa lata wcześniej. Teraz wiedziałam, że jestem szczęśliwa, żyje dokładnie tak jak zawsze marzyłam. Wracałam w końcu z podróży, z miasta które uwielbiam i od ludzi, których kocham. Pomyślałam wtedy, rozglądając się po pełnym zaniepokojonych pasażerów samolocie, że niczego nie żałuje. W tym momencie, było to sporym pocieszeniem. Gdy samolot stanął szczęśliwie na płycie lotniska w Stansted, czułam się jak nowo narodzona, wiedziałam, że żyje zgodnie z własnym sumieniem, w takich chwilach nie da się oszukać samego siebie.
Co istotnie przestałam się bać latać:)
Praca w Szkole ( tu i tu )
Jedną z moich największych angielskich radości, jest praca w Polskiej Szkole. Nie przypuszczałam, że będę miała jeszcze w życiu okazje pracować z dziećmi, a tu mam cały wachlarz możliwości. każde spotkanie jest dla mnie nowym wyzwaniem. Przede wszystkim pracuje z dziećmi w rożnych grupach wiekowych, co ciągle stymuluje mój umysł i zmusza mnie do nieustannego pedagogicznego dokształcania. Ostatnimi czasy pracuje z grupą 3-5 latków. To zupełnie inny świat, niż ten do którego przyzwyczaiły mnie praktyki w gimnazjum czy liceum. Tam mogłabym przyjąć pewną rolę i z łatwością się w nią wcielić. Jeśli trzeba potrafię być radykalna i surowa. Tutaj nie ma zasad. Tutaj jestem tak miękka, że aż sam się nie poznaje. Dzieci wdrapują mi się na kolan, obejmują za szyje i całują! To nie miejsce na udowadnianie własnych racji i swojej konsekwencji. Po takich godzinach spędzonych z maluchami, człowiek czuje się po prostu szczęśliwy i energetycznie naładowany!
Co udało mi się zobaczyć ?
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie zmarnowałam żadnego weekendu. Nie było takiego, ( no dobra za wyjątkiem tego , kiedy szalał orkan i odwołali mi wszystkie pociągi, przez co nie zdążyłam na mojego megabusa do Bristolu), w którym nie wyruszyłabym by nie zobaczyć czegoś nowego.
Zaczęłam na nowo odkrywać Londyn, a swoje weekendowe spacery opisałam w postach:
Regents Park i Camden Town (tu)
Little Venice (tu )
Brick Lane (tu)
Grafitii na Brick Lane (tu )
Udało mi się również wyrwać po za to centrum wszechświata i w miedzy czasie zobaczyć
Guilford ( tą relacje napisze wkrótce)
Brighton ( tu )
Rondingeen
oraz Richmond (tu)
Przypadkowo spotkałam moją najukochańsza aktorkę Keire Knightly w Richmond oraz trafiłam na finał rajdu samochodowego Donut 2013 w Brighton.
Po za tym spełniłam swoje marzenia i odwiedziłam Paryż przemierzając trasę bohatera z mojego ukochanego filmu „O północy w Paryżu”, zajrzałam również do Brukseli i Amsterdam. Rok natomiast udało mi się rozpocząć w Wiedniu i tu przespacerować się trasami, które uwielbiam, a nawet zobaczyć to czego dotąd nie odkryłam jeszcze w tym mieście.. ( od jutra zacznę sporządzać pełne relacje z moich świątecznych tripów)
Refleksje na temat londyńskich spacerów
Cieszę się, że podjęłam się prowadzenia tego bloga w miarę systematyczny sposób, dzięki temu mam okazje zobaczyć, jak zmienia się moja opinia i wrażenia dotyczące kolejnych poznawanych w Londynie miejsc. Niektóre z miejsc, które przyszło mi zobaczyć po raz pierwszy na początku listopada, dziś postrzegam już zupełnie inaczej, ale o tym będę jeszcze pisać wielokrotnie.
Ludzie
Przeniosłam się do tego nowego miejsca zupełnie sama. Wyjazd ten był próba dla mnie i przyjaźni, które zostawiłam w Polsce. Odległość zweryfikowała kontakty międzyludzkie, skype i facebook okazał się niezwykle pomocne. Co ciekawe, z niektórymi bliskimi, rozmawiam teraz częściej przez skype niż zdarzało się to na żywo, gdy mieszkałam w Polsce. Oprócz tego zyskałam nowych znajomych, a niektóre z tych znajomości ma wrażenie mogą stać się tymi wieloletnimi. Londyn to miasto ludzi, trzeba naprawdę bardzo chcieć by być tutaj samotnym.
Literatura i kino
Nie czytałam przez ostatnie miesiące z byt wiele. Udało mi się jednak przeczytać cykl o Sherlocku Holmesie, a następnie zobaczyć dwa sezony, świeżego londyńskiego serialu, w którym Holmes odnajduje swoje nowe wcielenie w najbardziej współczesnych z możliwych Londynie.( obiecuje dodać moją szeroka recenzje serialu zestawionego z książką). Po za tym wracałam do starych lektur, czytając fragmenty Jane Austen, jej zbiór niedokończonych opowiadań z Sandition na czele oraz jej Listy. Najczęstszą jednak lektura ostatnimi czasy, są przewodniki i blogi podróżnicze. To one pozwalają mi odnaleźć się w nowych miejscach i są kopalnią inspiracji i informacji.
Jedzenie, największe moje szczęście
A teraz na koniec muszę przyznać się do pewnej słabości. Niechcący powieliłam schemat Elizabet Gilberth, która siedząc przez cztery miesiące w Rzymie je, je i jeszcze raz je no i przybiera na wadze. Ja nie planowałam,że tak się stanie, raczej stało się to automatycznie. Właściwie całe życie, działałam na jakiś różnorakich zasadach, którymi sama się pętałam. teraz wraz z uczuciem wszem ogarniającej wolności, pozwoliłam sobie na dyspensę w kwestii doboru jedzenia. Właściwie niczym się nie ograniczając, jedząc wszystko, wszędzie, w dowolnych ilościach nawet o nieprzyzwoitych nocnych porach. Teraz, zaczęłam już starania o powrót do formy. Nie żałuje jednak tej swawoli na, która sobie pozwoliłam. Dzięki temu przetestowałam wiele przepisów i skosztowałam prawdziwych różnorodności.
Co dalej?
Na razie nigdzie się stąd nie ruszam. Nie jest to miejsce idealne, a ja panicznie boje się słów nigdy i na zawsze. Wiec powiedzmy, na razie zostaje:)
This post has already been read 2336 times!