Według kalendarza nordyckiego utęskniony koniec świata ma nadejść własnie dziś. Wskazują na to dziwaczne wskazówki pogodowe, oraz jakieś zmutowane śnięte ryby wyrzucone na brzeg w Kalifornii. Koniec świata czy nie, ja z zasady, chyba tak w ramach ćwiczenia charakteru i zaprawiania się na przyszłość co jakiś czas serwuje sobie sama własna apokalipsę…Miesiąc temu kupiłyśmy bilety do Cardiffu, namówiłam moją rudowłosą Karole, żeby spędzić nasz ostatni weekend nauczycielskiego half- term’u ( ferie dla dzieci w UK) w Walii. Żadna z nas nie była w tym kraju wcześniej, pomysł więc wydał się doskonały. Po zakupie biletów na stronie Megabusa (swoja droga ultra tanich – całe 7 gbp w dwie strony!), temat umarł. Karola udała się na podbój Dublina (niestety beze mnie) a ja oddałam się z całym zaangażowanie chorowaniu, najpierw mentalnie ( w egzystencjalnych bólach chronicznie tęskniąc za Polską i przy okazji łapiąc jakiś romantyczny weltschmerz, a później, jakby z karę, że pozwalam sobie na takie słabości – dopadło mnie prawdziwe choróbsko,które przykuło mnie do łóżka i tak przeleżałam pod kocem z e-bookami i serialami dobrych kilka dni. Z powodu więc napiętego grafiku nie mogłam znaleźć, ani pomyśleć choćby, wcześniej o rozejrzeniu się za noclegiem w Cardiffie. Jakbym razem z zielonym glutem wysiąkała sobie doszczętnie mózg.
Tak czy siak, traktując stolicę Wali po macoszemu, uznałam, że to miejsce, którego za pewne i tak nikt odwiedzać nie chce. Miejsca w hostelu więc zawsze się znajdą. Tym sposobem w piątek, o 22 gdy uznałam, że najwyższy czas zająć się tą sprawą, okazało się, że nie ma ani jednego hostelu na hostelword, który mógłby nas przyjąć! Byłam w szoku, Booking.com zaoferował zaporową cenę 340 zł za noc! a Couchsurff jaka na złość miał przerwę techniczną… Uczepiłam się więc myśli, o przyjaciółce siostry przyjaciela, która gdzieś tam egzystuje sobie w Cardiffie i czekałam na telefon od niego jak na zbawienie, które niestety nie nadeszło..
Z tą jeszcze ciągle żywą nadzieją i co raz jaskrawiej malująca przed nami wizją spędzenia nocy w Macdonaldzie, wsiadłam do pociągu, poddając się zupełnie temu co przyniesie los. Zazwyczaj szybki jak błyskawica pociąg postanowił tego dnia, zaliczyć kurs przez wszystkie okoliczne wioski, brakowało tylko jeszcze, żeby jechał do Londynu przez Aberdeen, zresztą po tym, jak stanął na stacji Geapsy Hill (cygańskie wzgórze) uznałam, że nic już mnie nie zdziwi. Po zrobieniu trzech pętli po Surrey, wreszcie po prawie 1,5 godziny zajechał na Vitorię, skąd o 8,30 odjechałyśmy w stronę Walii Mega-busem.
Przegadałyśmy całe cztery godziny drogi jak najęte, podczas, gdy za oknem przewijał się najpiękniejszy angielski, sielski krajobraz, zielone pola, ogrodzone drewnianymi ploteczkami pastwiska, rozłożyste drzewa samotnie kołyszące się na wzgórzach oraz średniowieczne zamki nieśmiało wglądające zza drzew. Zwieńczeniem tej trasy był przepiękny most przerzucony przez rzekę Severn tuż za Bristolem, przykleiłam się do szyby jak dziecko nie mogą przestać patrzeć na ten cud architektury.
Od pierwszego wejrzenia miasto sprawiało wrażenie mikroskopijnie małego. Po 20 minutach zdawało mi się, że znam centrum na wylot! W pierwszej kolejności zaliczyłyśmy wizytę w punkcie informacyjnym, który muszę przyznać jest świetnie zaopatrzony i przygotowany na prawdziwy najazd turystów, których jak na złość nigdzie nie widać. Uprzejma Pani zapytana o wolne miejsca w hostelach, zaraz sprezentowała nam piękny, bogato ilustrowany folder o Cardifie, pełen reklam hosteli i innych miejsc noclegowych, w które zaczęła ochoczo dzwonić. Po kilku odmowach, z powodu przepełnienia, trafił się jeden, w mieszanym damsko męskim dormie. Uprzejma Pani zapytała, czy chcemy, Pytanie, pewnie! Powiedziała zatem jest – jedyne 23 gbp od łózka. – popatrzyłyśmy po sobie i podziękowałyśmy równie uprzejmie. Zdziwiona Pani, nie mogła zrozumieć naszej decyzji. Zapytałyśmy jeszcze o jakieś zniżki na komunikacje miejską, pytając czy jest ona w ogóle konieczna, czy nie da się przypadkiem obejść tego miasta na nogach. W tym momencie wcześniej malująca się na wiekowej tapecie uprzejmość, przeszła do historii, a na twarzy pokazała się głęboka irytacja i świętę oburzenie. Cardiff? To przecież ogromne miasto, jak chcecie je przejść na nogach? W dwa dni!?– zapytała urażona.Widząc, że zraniłyśmy patriotyczne uczucia starszej Pani szybko podziękowałyśmy i zabierając jedynie mapkę zabytków, ruszyłyśmy przed siebie – rzecz jasna na nogach.
Walijski symbol- czerwony, ognisty smok ( wszędobylski, jednak do belgijskiego potwora, jeszcze mu daleko)
Zatrzymałyśmy się w Fast Foodzie na małym rynku, by zjeść coś w ramach obiadu i zaplanować zwiedzanie. Z długopisem w ręku nad całkiem niezłym burgerem ( który odbił się bokiem mojej trzustce jeszcze tej samej nocy) zakreślałyśmy po kolei miejsca, które warto zobaczyć. Niestety było ich jak na lekarstwo. Przyznam szczerze, że pierwszy raz widziałam mapkę zabytków, w której wytłuszczone ( właściwie centralne) miejsce, zajmuje Galeria Handlowa! Tak! Johny Lewis i St. David Hall ( ich lokalne centrum handlowe) stanowiły główny zabytek. Jeszcze tego samego dnia, na wielu drogowskazach ( które zazwyczaj służą do wskazywania zabytkowych miejsc) spotkałyśmy się z wskazówkami dotyczącymi parkingów, sklepów, macdonalda…
Całe centrum to raptem dwie ulicy, z czego, żadna z nich nie jest szczególna, zwykłe od co, angielskie ulice, pełne sklepików i pubów. Brakło tu metropolitarnego rozmachu Londynu, czy uroczego Edynburskiego romantyzmu. Jedynym miejsce, które zrobiło na nas wrażenie była mikroskopijna przystań, której widok sprawiał naprawdę przyjemne wrażenie. Tutaj to z zasady wyludnione miasto, nieco zmienia swoje oblicze, gdzieniegdzie stając się nawet zatłoczonym. Walijczycy mogą pochwalić się przyjemną promenadą; przypominającym architektonicznie, wielki kamień centrum kuluralnym, własnym walijskim Big Benem, w którym urządzone jest muzeum miasta, a także norweskim kościołkiem z galerią fotografii na poddaszu oraz norwesko-szwedzką restauracja w środku. Ten skandynawski drewniany kościołek i schody, na których spotyka się lokalna młodzież i spędza wspólnie popołudnia przy piwku, luchu i wygłupach z widokiem na morze, przez chwile przypomniały mi Helsinki. Być może, dlatego przystań ta pozostanie w mojej pamieć jako naprawdę słodkie i warte spaceru miejsce.Upolowałyśmy tu naprawdę syfiastego loda, który w rzeczywistości był starą bitą śmietaną, po której można było dostać skrętu kiszek.. ( uciekaj kto może!)
Targi i Targowiska
Po dwóch godzinach spędzonych w porcie, postanowiłyśmy leniwym krokiem wrócić w stronę miasta, tu kręciłyśmy się jeszcze jakąś chwilę po uliczkach, ciężko było jednak, odnaleźć te, którymi dotąd nie szłyśmy. Klucząc tak bez celu, natrafiłyśmy na Hale Targową. Nie potrafię się oprzeć takim miejscom, uważam, że maja prawdziwy klimat, a ich największą zaletą jest fakt, że przeważnie kupują na nich mieszkańcy, ceny więc są przeważnie przystępniejsze niż w pozostałych miejscach. Tak też było i tym razem, szokująco niskie ceny jedzenia w porównaniu choćby z tymi londyńskimi, czy tymi znanymi z Surrey, pozwoliły nam zaopatrzyć się w coś zdrowego na kolacje. Między innymi miałyśmy okazje spróbować walijskich ciasteczek, sprzedawanych jako lokalny przysmak. Jak i całe miasto – walijski przysmak pozbawiony jest smaku, brak mu wyrazistości i charakteru. To trochę zwietrzałe ciastko, które ciągnie drożdżami i cukrem.
Sama jednak Hala targowa robi bardzo przyjemne wrażenie, można tu nabyć świeże owoce, pieczywo z piekarni, różnorakie wypieki, przyprawy, stare kompaktowe i winylowe płyty oraz zwierzątka! Jedno z nich skakało nawet radośnie po całym targowisku, ku radości dzieci i przechodniów.
Żeby jednorazowo nie przedłużać urwę w tym miejscu opowieść, zapraszam na część drugą ( jeśli mnie życie nie pochłonie, co ostatnio zdarza się zbyt często) już jutro
This post has already been read 2907 times!