( część pierwsza – tu)
Zachwycone nowoczesną zabudową obeszłyśmy całą, niedawno ukończoną część nadbrzeża ( Akker Brygge), nie przestając na przemian wyrzuca z siebie achów i ochów.
Akker Brygge
Tym sposobem trafiłyśmy aż pod pałac, królewski, gdzie umówiłyśmy się z Grzegorzem. Pałac jak to pałac, klasycystyczny, schludny, bez monumentalizmu i zbędnej pompy. Monarchia raczej nie spędza snu z powiek Norwegom, których niewiele obchodzi król i jego prywatne życie. Niewiele nawet jest pocztówek, z wizerunkiem głowy państwa i jego rodziny ( które w Szwecji spotkać można w każdym sklepie z pamiatkami, jakby na przypomnienie, kto tu tak własciwie dzierży władze). Przyzwyczajona do angielskiej mani ( niemal prześladowczej) donoszącej z obrzydliwą skrupulatnością o codziennym życiu biednej Kate i Wiliama, z pewną dozą zdziwienia przyjmowałam ten norweski sceptycyzm. Mimo to, jednak uważam go za właściwy i o wiele zdrowszy niz anglieski kult monarszy.
Stąd na nogach, malowniczą trasą zmierzaliśmy w stronę paku Vigelanda. trasa była długa i biegła trochę po za zwartym centrum, ale dzięki temu mogłyśmy zobaczyć jedne z bardziej klimatycznych miejsc. Przyjemne uliczki, poprzecinane wzdłuż tramwajową trakcją, po której suną błekitne, niezwykle stylowe tramwaje. Motyw ten jak i sam klimat, architektura, rozkład urbanistyczny, sklepiki, przypinał mi momentami miasto, dla którego żywię ciągle najszczerszy podziw – fińską stolice, którą ubieram w ochy i achy, kiedy tylko mam okazje ( pisałam o niej tu).
Przede wszystkim nasza spacerowa trasa biegła śladem kilku antykwariatów, które z niezwykłą czujnością zaznaczał Grzegorz na swojej mapie norweskich cudów. A antykwariaty te, miały w sobie coś magicznego, sterty książek zastawiające wnętrze aż po same brzegi, tak, że kupujący mogli skryć się jedynie pod wiatą, a u wejścia ( niestety w święta było zamknięte) usadowiony był mężczyzna, który na pytanie o daną pozycje, nurkował w tych książkowych zaspach, pachnących starym kurzem i tym aromatem, który, tylko bibliofile docenić potrafią. Mimo, że nie miałam okazji zobaczyć tego na żywo, opowieść Grzesia pozwoliła mi to sobie wyobrazić, podczas, gdy przyklejałam nos do szyby, niemal czując ten cudny zapach książkowej stęchlizny.
Parku Vigelanda to słynne miejsce, o odwiedzeniu, którego marzyłam odkąd tylko poznałam sylwetkę wielkiego rzeźbiarza, robi naprawdę spore wrażenie. W parku znajduje się 212 rzeźb, każda z nich na swój sposób jest niezwykła, bardzo ludzka, pełna emocji i ukrytych przesłań. Tu w tej atmosferze refleksji, przy zachodzącym słońcu, nadającym niebu różowo- pomarańczowy koloryt, siedząc na schodach u szczytu parku oddawaliśmy się rozmowa na temat życia, wymieniając spostrzeżeniami na temat życia na obczyźnie, Anglików, Norwegów i emigracyjnej codzienności.
This post has already been read 2816 times!