Drugiego dnia Kopenhaga pokazała wiele swoich twarzy, zdarzało jej się przypominać nie tylko sąsiedni Sztokholm, Oslo, czy kochane Helsinki, ale i Rzym, Wenecję, Amsterdam, Berlin a nawet Londyn, jako miasto hanzeatyckie, przypominało miejscami Rygę oraz Gdańsk. W tej mozaice skojarzeń nie utraciła jednak osobowości, na całe szczęście wbrew moim przypuszczeniom, najmniej przypominała Tallinn, a jej słodki wymiar zrównoważony został przez bardziej charakterne, alternatywne części miasta. Gdyby jednak przyszło mi odpowiedzieć na pytanie, co takiego jest w tym mieście, czego nie ma nigdzie indziej, nie ukrywam, że ciężko byłoby mi znaleźć odpowiedź, wykluczając, rzecz jasna piknikowy cmentarz i hipissowską wioskę ( o której później), tak naprawdę Kopenhaga stanowi doskonałą kompilację tego wszystkiego co możemy w Europie spotkać. Miksuje w przyjemny sposób Skandynawską estetykę z dorobkiem zachodniej Europy, wyrażając przez swą architekturę zarówno hanzeatyckie korzenie, jak i Skandynawską prominencję.
Ceny i noclegi w Kopenhadze
Kopenhaga jest droga. Co nie powinno, być rzecz jasna żadnym odkryciem biorąc pod uwagę, że to część Skandynawii. Tak naprawdę, wszystko jest drogie, poczynając od wody, suchej bułki na noclegu i transporcie kończąc. Dlatego jeśli chcemy spać tanio możemy a) przekimać się na lotnisku, b) skorzystać z couchsurfa ( jednak trzeba to zrobić z dużym wyprzedzeniem, inaczej nici z tego), c) uzbroić się w cierpliwość i szukać noclegu np. na hostelsword.com. Niemniej jednak, tani nocleg w wypadku Kopenhagi to ten za około 100 zł na noc od osoby, oczywiście biorąc pod uwagę wieloosobowe dormitorium. W takim właśnie przyjemnym miejscu, w koedukacyjnym dormie z multikulturowa atmosferą, spędziłyśmy naszą drugą noc. Moja Mama, jest idealnym towarzyszem podróży, żadne warunki jej nie straszne, z uśmiechem przyjmuje wszystkie przeciwności losu i nieudogodnienia. Musielibyście widzieć, z jaką radością wdrapała się po malarskiej drabie ( sic!) na trzecią kondygnacje piętrowego łóżka, krzycząc wesoło, że znów czuje się jak na harcerskim obozie z przed lat. W miedzy czasie nawiązując znajomość, z dwoma polkami i grajkiem z Australii, który umilał czas, swoimi zbereźnymi opowieściami, przeplatanymi brzdękaniem na gitarze.
Piknik w ogrodzie botanicznym
Rano skoro świt, spakowałyśmy nasz dorobek, w postaci jednego plecaka i z prowiantem kupionym dzień wcześniej w supermarkecie ( w Danii w niedziele, sklepy są zamknięte) udałyśmy się do parku na piknik. Nasz hostel, położony był w samym centrum, po kilku minutach spaceru,byłyśmy w przepięknym parku, połączonym z ogrodem botanicznym. Rozbiłyśmy tu piknik, siedząc na ławce, wdychając świeże powietrze i obserwując jak miasto jeszcze sennie budzi się do życia. Dopiero po godzinie relaksu w słońcu, zaczęli pojawiać się w parku pierwsi spacerowicze.
Korzystając z okazji, odwiedziłyśmy piękną palmiarnie. Co zabawne, a ni ja ani moja mam nigdy szczególnie nie lubiłyśmy kwiatów. Wszystko zmienia się, gdy człowiek, staje się posiadaczem własnego balkonu. Nagle do żywego, jestem zainteresowana wszystkimi kolorowymi pnączami, którymi mogłabym obsadzić mój balkon. Chłodzimy więc wzdychając do tych krzewów, nie mogąc nadziwić się, jak bardzo zmieniły nam się poglądy i gusta, w przeciągu ostatnich kliku lat.
Będąc w Kopenhadze, obowiązkowo, musicie odwiedzić ten botaniczny ogród (wejście bezpłatne). Jest rozległy i bardzo malowniczy, a palmiarnia, dostarcza sporych wrażeń. Sam ogród usytuowany jest w bardzo ładnej części miasta, skąd kierując się na północ dotrzemy do sławetnej syrenki. Zanim jednak staniemy przed tą przereklamowana kobieta rybą, możemy zobaczyć architekturę, która zasługuje na o wiele więcej uwagi..
Północne rewiry, port i Cytadela
Niespiesznie więc, przemierzamy, kolorowe uliczki w północnej części miasta. Zaglądając ludziom na podwórka, obserwując zwykły niedzielny poranek. Prostota zabudowy, żywe kolory i zwykła harmonia robią wrażenie. Wszystko jest zwyczajne, bez nadęcia, funkcjonalne i nie kreowane na pokaz to lubię w Skandynawii, dlatego mnie tu ciągnie i wracam tu przy każdej okazji.
Zanim dotrzemy do Syrenki, warto pokręcić się po symetrycznych uliczkach, w okolicy cytadeli, sama cytadela jest ciekawa, bowiem, po przejściu przez wał i wiekową bramę ( z jednej strony norweską z drugiej zelandzką) znajdziemy się w na małym słodkim osiedlu, otoczonym zielonym wałem, obrośniętym trawą. wszystko to sprawia, bardzo przyjemne wrażenie.
Syrenka
Zawsze zastanawia mnie fenomen, takich zabytków. Turyści, oblegający pomnik, chwytający biedną zrybiałą kobię ta piersi, wchodzący jej na plecy, sadzający jej dzieci na głowie… Uciekam jak najdalej od tego typu „zabawnych ” fotek z podróży, z chęcią jednak przygadam się tłumom, które niczym zwierzęta w cyrku, wykonują najróżniejsze akrobacje. Stoimy wiec chwile i przyglądamy się temu oblężeniu z nieskrywanym zainteresowaniem. Ponieważ czas nas goni, po kilku minutach opuszczamy, nadbrzeże. Co prawda na wyjeździe nie lubię się spieszyć, wyjątkowo jednak patrzymy na zegarek, bo o 12 chcemy ( skoro już zapędziłyśmy się w te strony) zobaczyć, dla porównania, czym różni się odprawa warty londyńskiej od kopenhaskiej.
Odprawa warty
Nudzą mnie wszystkie wojskowe prezentacje, rzucamy więc okiem, na maszerujących panów, tłum na szczęście, jest o wiele mniejszy niż pod Buckingham Palace, łatwo więc dostrzec co się dzieje, a dzieje się nie wiele, Całe przedstawienie jest o wiele mniej efektowne od brytyjskiego. Za to kolorystyka strojów oraz sam Pałac przemawia do mnie o wiele bardziej. Wszystko odbywa się na zamkniętym z ośmiu stron placu z widokiem na port z jednej strony, a katedrą ( momentami bardzo zwinnie udająca Bazylikę Świętego Piotra w Watykanie) z drugiej strony.
Po odprawie warty, ciśnienie opada, już nigdzie nie musimy się spieszyć, wynagradzamy więc sobie kilku godzinny spacer i wykładamy się na pachnącym, drewnianym pomoście z widokiem na operę. Dokładnie rok wcześniej ( daty zgadzają się co do joty ( tu relacja z Oslo )) spędzałam w ten sposób święta Wielkiej Nocy, wylegując się z moja Karola, na drewnianym nadbrzeżu w Oslo. Nie ma nic przyjemniejszego, niż wyłożyć się w wiosennym słońcu, tuż nad wodą i oddać się czystej przyjemności jaką jest obcowanie z drugą osobą, rozmowa, obserwowanie przechodniów i czytanie na głos. Tym razem w podróż ze mną pojechał, autorka Muminków – Tove Jansson i jej opowiadania dla dorosłych „Wiadomość”.
Leżałyśmy więc tak, wspominając różne historie,wymieniając się spostrzeżeniami na temat tego co zobaczyłyśmy, w międzyczasie podjadając nasz prowiant. Co jakiś czas, milczałyśmy by z nową energią wrócić do rozmowy. Nie wiem czy istnieje, lepszy sposób by naładować baterię, ja nie znam:)
Późnym południem ruszyłyśmy dalej, w stronę Chrisiatni. Zafascynowane tematem Hipiosowskiej Wioski, która naprawdę zrobił na nas wrażenie. To jednak, temat, do którego chciałam wrócić w osobny wpisie.
Kopenhaga to nie jest miasto, z listą zabytków do obejżenia ( a może po prostu, ja nie umiem już w ten sposób patrzeć na żadne miejsce?), to miasto, które trzeba oglądać powoli, dzielnica po dzielnicy. Przemykając się spacerkiem, od Christianii, przez Indry By, Latinerkvarteret po Norrebero. Obserwując ludzi, wchodząc do lokalnych kawiarni, jeżdżąc miejskim rowerem, oraz odwiedzając małe lokalne sklepiki. Chętnie wrócę tu by przyjrzeć się z bliska, obrzeżnym dzielnicom. Szczególnie tej słynącej z niezbyt pochlebnej opinii..
Wizyta tu i liczne skojarzenia, jakie przywodziła mi na myśl Kopenhaska architektura, uświadomiły mi, że chyba czas na chwilę pożegnać się z Europa Zachodnią i ruszyć w przeciwnym kierunku inaczej żadne z kolejnych odwiedzanych na zachodzie miejsc, nie zrobi na mnie wrażenia. Nieustające uczucie deja vu, to zły syndrom. Patrze więc tęsknie w kierunku wschodu…
This post has already been read 39935 times!