Czterodniową wizytę moich Najbliższych ( ich blog) na londyńskim podwórku, z powodu nadmiaru wrażeń i atrakcji podzieliłam na dwie części. Być przewodnikiem po mieście, o którym myśli się jak o swoim, w którym ma się swoje ulubione zakamarki, sprawdzone budki z jedzeniem i zna się miejsca, gdzie serwują najlepszą ( i najtańszą!) kawę ( nie koniecznie w sturbackie) – jest wielką przyjemnością. Ma to jednak swoje minusy. Obraz miasta, który mam w głowie mimo woli, staram się przekazać moim gościom. Nie trudno zgadnąć, że miejsca, które były mi wstrętne już w styczniu, dziś obrzydły mi jeszcze bardziej ( pisałam o tym tu-> big ben…). Ponieważ sama miałam czas tylko weekend, mogłam zadecydować gdzie chce pójść razem z nimi, a co muszą zobaczyć muszą sami, bo żadna siłą mnie tam nie zaciągną:)
Tym sposobem przeżyliśmy bardzo przyjemny i dość luźny, mimo intensywnego planu zwiedzania weekend. Post ten może posłużyć jako przykład dwudniowego poradnika, jak liznąć Londyńskiego życia, w tak krótkim czasie.
Sobotnim popołudniem ( po tym gdy moi Goście „zaliczyli już” Big Bena i West Minster Abbey oraz odprawę warty pod pałacem Buckingam), spotkaliśmy się pod National Gallery. Sobota to nie jest najlepszy dzień by razem z milionowym tłumem biegać po zatłoczonych salach, w których celem nie jest maraton z przepychankami, ale spokój i poszukiwanie zrozumienia w bajecznych kolorytach mistrzów z przeszłości. Omijamy więc tą atrakcje ( która w spokojny zwykły dzień niezwykle cenie), by zaliczyć te mniej oczywiste. Miksując w tym dniu, miejsca absolutnie klimatyczne, o swoim własnym unikatowym uroku, jednak jednocześnie zupełnie od siebie rożne. Każde z tych czterech miejsc, mogło by uchodzić za inne miasto. Tak bowiem rożny jest ich klimat, ludność, architektura, a nawet zapachy! To doskonale obrazuje tez, jak różnorodny jest sam kochany, choć wcale nie piękny Londyn.
Pierwszym przystankiem był Chinatown. Tu na gwarnych ulicach, wśród skośnookich sprzedawców i turytów z Japonii i Chin ( najwyraźniej zachwyconych tą Londyńską Mini-Azją) można poczuć się jak na innym krańcu świata. Pomagają w tym nie tylko architektoniczne zdobienia nawiązujące do chińskich świątyń, sklepy z azjatycką żywnością, oraz chińskie kotki machające radośnie z wystaw sklepowych, ale przede wszystkim zapachy! Spacerując wśród oparów egzotycznych owoców, sprzedawanych na straganach, oraz aromatów unoszących się z dziesiątek azjatyckich knajp serwujących bardziej i mniej udane wersje azjatyckiej kuchni, zamykając oczy możemy bez trudu wyobrazić sobie, że to inny kraniec świata.
Jeszcze ciągle z azjatyckim powietrzem w płucach teleportujemy się metrem, na stacje Aldgate East, by pozostając na azjatyckim kontynencie, by odwiedzić Brick Lane.
Brick Lane to miejsce, o którym pisałam wielokrotnie. Tutaj znów wiedzeni aromatami, tym razem z innych stron azjatyckiego kontynentu, mając w nozdrzach silną woń curry, przeciskamy się wśród tłumów. Podziwiamy kolejne nowe street-artowe nabytki, które powstają tu jak grzyby po deszczu. To równiez najlepsze miejsce by upolować coś na obiad. To jedno z tych miejsc gdzie na przestronnej hali targowej mają nam do zaoferowania, właściwie wszystko! To już w naszej gestii jest na jaką kuchnie tego dnia się zdecydujemy.
Stąd tym razem autobusem z niedalekiej Liverpool Street, przemierzamy piękne City. To wielki kontrast, po ciasnych niskich uliczkach angielskiej robotniczej zabudowy dla najuboższych, pamiętającej początek XX wieku – po szklane domy sięgające chmur o owalnych i szpiczastych kształtach, bajecznie pobłyskujących niebieskim światłem. Wyskakujemy z tego kultowego czerwonego autobusu, tu pod katedra świętego Pawła. Najcudniejszym budynkiem sakralnym tego miasta.
Tradycyjna foto z budki!
Wysiedliśmy tu, by zobaczyć część miasta, którą uważam za największy jego atut. Jak pisałam wielokrotnie, eklektyzm architektoniczny nie jest najlepszą stroną tego miasta, które dwukrotnie doświadczyło niemal zupełnego zrównania z ziemią. Pierwszy raz podczas wielkiego pożaru w 1666 drugi raz podczas bombardowań w czasie drugiej wojny światowej. Pierwsza tragedia zmiotła z miasta wszelkie starożytne, średniowieczne i renesansowe zabytki, druga zaś zapełniła miasto budowaną w szybkim tempie, tanią i byle jaką architekturą, która dziś usuwa się i zastępuje czymś funkcjonalniejszym i mniej rażącym dla oka. Wiele jednak architektonicznych okropieństw z lat 50 i 60 ciągle jeszcze, straszny na londyńskich ulicach. Gdy staniemy jednak na moście Milenium. To wszystko co napisałam powyżej nagle traci jakiekolwiek znaczenie. Tutaj, w tym jednym miejscu, na każdym odcinku tej londyńskiej kładeczki, widzimy miasto w najlepszej konfiguracji. Z tego punktu architektoniczny miks na całym widnokręgu, wydaje się bajeczny. Wyjątkowy. Nawet jeśli nie jest piękny (bo to określenie zupełnie nie pasuje do tego miasta) to jest interesujący i z tego punktu ma prawo, a nawet święty obowiązek, zachwycić. Ponieważ to nie tylko podroż wizualna, ale i zapachów, prowadzi nas słodka, osobliwa woń. Tu bez względu na porę roku, w powietrzu unosi się słodki zapach prażonych w lukrze migdałów, który dodaje całemu miejscu, dodatkowego waloru.
Most Milenium wiedzie nas od Katedry św Pawła po Tate Moderrn ( galerie sztuki współczesnej zorganizowaną w starej elektrowni). To punkt obowiązkowy podczas wizyty w mieście. Osobiście mój ulubiony budynek. Nawet jeśli nie interesuje Was sztuka musicie zobaczyć jak zgrabnie cała bryła została przetworzona na nowoczesną galerię. Po za tym to najlepsze miejsc aby napić się kawy! Z ostatniego pietra, roztacza się przepiękny widok na całe miasto, warto tu przysiąść na chwile i rozkoszować się tym widokiem.
Stąd po raz kolejny, teleportujemy się w inny świat. Wracamy pod katedrę i łapiemy metro w kierunku Camden Town, by tu w sobotni wieczór zakosztować najprawdziwszego nocnego życia. Są tu setki knajp, większość ludzi jednak decyduje się na imprezę w plenerze. Mu również zaopatrzeni w prowiant w pobliskim lidlu, udajemy sié nad klimatyczny kanał, gdzie czekają już moi londyńscy znajomi. Tu w wesołym gwarnym gronie spędzamy ostatnie godziny tego intensywnego dnia. Zagadani, zapominamy o czasie i odległościach jakie musimy pokonać. Pozbawieni zostajemy ostatniego transportu do domu, kończymy wieczór iście mieszczański sposób, wracając czarną londyńską taksówką pod dom.
Niedziela.
Ten dzień ma już zupełnie inny klimat. Zostawiamy za sobą wczorajszą Azję, nastawiając się na sztukę i architekturę. Zaczynamy kontemplacje już na stacji Waterloo, gdzie zaraz po wyjściu z pociągu podziwiamy żebrowe sklepienie XIX wiecznej stacji kolejowej. Stąd piechotą przez cotygodniowy niedzielny targ z jedzeniem z wszystkich stron świata, udajemy się w stronę brutalizmu. Wspinamy się po schodach galerii Haywoord’s i z bliska podziwiamy tarasową konstrukcję oryginalnych londyńskich gmachów. To tu nad Tamizą w niedalekim sąsiedztwie nudnego Big Bena, znajdują się wspaniałe perełki architektury, dla których trzeba jednak znaleźć zrozumienie. Nie są one bowiem w dosłowny sposób piękne. Są funkcjonalne i oryginalne. Inne, ale i przez to interesujące podwójnie.
Niedziela to doskonały dzień na spacer po Londynie, ulice tętnią życiem, a na każdym rogu można natknąć się na jakiś kiermasz, targ bądź tylko weekendowe, czy niedzielne budki z jedzeniem. Letnia porą właśnie tu rozbija się co niedziele książkowy kiermasz, można dorwać prawdziwe okazy za kilka funtów.
Tutaj na moim drugim ulubionym mocie tego miasta, prowadzącym wprost do stacji Charing Cross, spotykamy Oskara, który prowadzi nas do pobliskiego Summerset House. Przyznam szczerze, że do tej pory nie miałam okazji, odwiedzić tego muzeum. Ogromnego gmachu, który mieści w sobie nie tylko fantastyczne zbiory, ale i dzięki ogromnemu dziedzińcowi i zamkniętej formie bryły, stanowi doskonałe miejsce do organizacji rożnego typu wydarzeń kulturalnych. m.in Londyńskich Dni Mody. My jednak nie mielmy czasu na zwiedzanie ogromnych zbiorów. Zdecydowaliśmy się na bardziej alternatywna atrakcje. W podziemiach gmachu mieści się bowiem specyficzne, niecodzienne muzeum, poświęcone od co po prostu – wodzie. Niby nic. Miliony pojemników z całego świata, z wodą z ujść na każdym kontynencie. Każdy flakon ma własną historię. Jednak oprócz tego typu kolekcji, o których trzeba przyznać bardzo ciekawie opowiadała przewodniczka. Muzeum zachwyca przede wszystkim niezwykłymi akutycznymi atrakcjami, których nigdy wcześniej w żadnym muzeum nie spotkałam. Po zanurzeniu ręki w wodzie, nagle odzywa się tuż nad naszymi głowami, głos kobiety, która z przejęciem opowiada historie. po wsadzeniu drugiej reki odzywa się głos dziecka, a kolejna uruchamia nagranie z tekstem czytanym przez mężczyznę. Ma się wrażenie, że odzywają się do nas duchy z zaświatów. Ciemne piwniczne komnaty, przypominające nieco zamkowe lochy, budują niezwykłą atmosferę dla tego typu atrakcji. Potęgując wrażenia.
Zachwyceni, nowatorstwem tej wystawy, siadamy na pięknym osiemnastowiecznym dziedzińcu. Obserwujemy ludzi i dyskutujemy. A ja chłodzę się razem z biegającymi wokół dziećmi, w fontannie:)
ciąg dalszy nastąpi..
This post has already been read 3899 times!