Za mną dłuuugi, bogaty w wrażenia dzień. Wczoraj wieczorem – zapakowałam walizkę i wyruszyłam o 18 w podróż do Wiednia.
Pakowałam się przez cały dzień nie poświęcając na tą czynność jednorazowo więcej jak 30 sekund.. i tak uzbierało mi się w końcu całe wyposażenie Torba była szalenie ciężka Wzięłam z sobą tylko kilka rzeczy, za to wina, polskie prawdziwe jedzenie, i książki o malarstwie robiły swoje..
Adnotacja. 2018 r:
Ta relacja mimo, że ma swoje lata oddaje charakter mojego pierwszego okrycia podróży literackim szlakiem. Wiele lat później przygotowałam dla Was masę wpisów i blogów w tym temacie, które znajdziecie między innymi tu:
Wiedeń śladem Gustawa Klimta i Secesji Wiedeńskiej. Adresy i gotowy plan podróży.
ORAZ INNE WPISY POD TAGIEM WIEDEŃ
W biegu załadowałam latarkę do ręki – i wpakowałam się do busa, który zajechał pod dom zadziwiająco punktualnie. Siedziałam z tyłu między pół-śpiącym mężczyzną a całkiem śpiącą kobietą. Z moją mini -latareczką świecącą obleśnym jarzeniowym światłem wpadającym w niebieski koloryt, oświetlałam kserówki tekstów o reformacji w Niemczech i odrażającej wojnie chłopskiej. Wytrzymałam pól godziny, przeleciałam kilkanaście stron, pobieżnie zaznaczyłam obszerne partie tekstu i z premedytacją zasnęłam Obudziłam się właściwie na miejscu. Jak przez mgłę pamiętając dwa postoje. Opatulona swetrem z komórką kurczowo zaciśniętą w dłoni przespałam całe 5 godzin. Na miejscu – gdy kierowca wyrzucił mnie na austriacką ulice – poczułam się jak baba z targu – z pięcioma tobołami. Przeklinałam w duszy swą nieumiejętność pakowania , a może właściwie – powstrzymania się od zabierania wszystkiego co „mogłoby się przydać” . Na miejscu przywitali mnie ciepło moi przyjaciele. Otworzyliśmy prędko butelkę wina i szybko wymienialiśmy się informacjami, jak to mają w zwyczaju ludzie, którzy lubią mówić, dużo mówią i rzadko, albo zbyt rzadko się widzą.
O trzeciej nad ranem niepohamowany słowotok mój i mojej Martuchy – spowolnił,a ja – uświadomiłam sobie, że jestem jedna ręką w nocniku..
Przede mną referat – który już za 6 godzin ma być przeczytany na zajęciach. Martucha poszła spać a ja? Przeklinając na głos jak szewc całą reformacje i pieprzonych chłopów, którym zachciało się buntować, a także siebie za swoje złe zorganizowanie… zaczęłam pisanie. Pisałam i pisałam, aż dotrwałam do końca – o 6:18 referat był gotowy. Wysłałam go -mejlem i zasnęłam w ubraniach, owinięta szalikiem z kołdrą zasłaniającą głowę śniłam jakieś koszmary – dopóki z tego obrzydliwego letargu nie wyrwał mnie budzik o 9, 11. Przeciągnęłam się spokojnie, doprowadziłam do porządku i wypiłam z Marcią poranną kawkę. O 11 poinstruowana co do trasy, przesiadek i bezpieczeństwa, zostałam wsadzona do metra i rozpoczęłam swą samotna podróż w głąb literackiego świata.
…..
Idę powolnym krokiem do Kwadratu Muzeum, oglądam świąteczną wioskę, która własnie zostaje rozbudowywana, pomiędzy dwoma bliźniaczymi muzeami stojącymi naprzeciw siebie. Między nimi na samym środku widzę dumnie zasiadającą na tronie królową Marie Teresę. Dla niej czas okazał się łaskawy, jedynie zielonkawa patyna pokryła jej ciało, jej sylwetka nadal wydaje się równie energiczna jak za czasów swego panowania. Wzniesiona ku niebu prawa ręka sugeruje, że królowa mimo upływu lat ciągle czuwa nad swoim miastem i jego mieszkańcami.
Uśmiecham się do niej zdawkowo i odwracam na pięcie. No cóż Teresko, nie dla Ciebie tu przybyłam. Wyciągam z torby przepełnionej po brzegi książkami o malarstwie, najwierniejszego kompana podróży – Dyźka*( mój aparat). Dyzio trzyma się mnie grzecznie, jak mały chłopczyk, kurczowo trzymając mojej lewej ręki.
Narzekam na dyskomfort – jakim napawają mnie skórzane rękawiczki, jednak to dla bezpieczeństwa. Przyjechałam do Wiednia, w samym środku pandemii świńskiej grypy – być może jestem lekkoduchem, ale niewiele się tym przejmuje. 30 tys osób zachorowało w Austrii, w tym 10 tys w samym Wiedniu, to sporo biorąc po uwagę, że w Polsce zaledwie 300 osób dosięgła ta nowa wirusowa infekcja, a liczba ta wystarczyła by ogarneła nas prawdziwa paranoja.
Staram się o tym nie myśleć. Nie! – nic nie zepsuje mi planów. Mojego wyczekiwanego urlopu od Polski, pracy, szarej codzienności i prozy życia.
Zaraz za pomnikiem dumnej Marysieńki skręcam w prawo wprost pod frontowe drzwi Kunsthhistorishes Muzeum kilkoma zwinnymi krokami wspinam się po jego wspaniałych, szerokich iście książęcych schodach i z radością zapoznaje się z cennikami, tylko po to by 30 sek. później uświadomić sobie, że dziś poniedziałek…
i każde muzeum w tej części świata jest prawdopodobnie zamknięte..
Ku mojemu zdziwieniu wcale nie jestem zła, pokrzyżowało mi to plany, ale tak naprawdę – napawa mnie to radością. Ostatnie miesiące nauczyły mnie , że nie warto planować wszystkiego od początku do końca, a już przede wszystkim nie należy do własnych planów się przywiązywać.
Tak więc wolna, wyzbyta planu , siadam na ławce, przy ruchliwej ulicy Babenberger-strase, co przypomina mi o znamienitym rodzie szlacheckim, spokrewnionym z Habsurgami. Odrzucam jednak świadomość historyczną, nie dla niej tu dziś jestem.
Siadam na drewnianej ławce, fotografuje ulice, obserwuje ludzi, tchnę życie miasta, zastanawiam się dokąd idą ci ludzie? Skąd wracają? Co dziś mają w planach..
Wiem doskonale gdzie jestem, za plecami mam budynek Kunshhistorishes Muzeum, a tuż obok niego – Leopolds-Muzeum, gdzie czeka na mnie jutro obraz Muncha..,po mojej prawej ciągnie się najdłuższa ulica handlowa tego miasta – Mariahilfe-strase, trzy wielkie h&m, Humanic-i, Bat-y, C&A-itd Obchodzi mnie to dziś tyle co ta świńska grypa, nie jestem tu dziś w roli konsumenta, zresztą ostatnimi czasy, rzadko nim bywam.
Przyjechałam tu dla pewnego mężczyzny..tak drodzy państwo.Przygnała mnie tu miłość do secesji, którą rozbudził we mnie tego lata Gustaw Klimt. Wybierając się tutaj w lecie, wstąpiłam przypadkiem do biblioteki. Chciałam wziąć z sobą książkę, która pomorze mi poczuć miasto na własnej skórze, stać się jego częścią. Chciałam zostać wchłonięta bez reszty.. I udało mi się to, nie ukrywam zupełnym przypadkiem wybór padł na Klimta. Malarstwo nigdy nie było mi obce, kojarzyłam, że ów Gustaw żył w Wiedniu, więc poprosiłam jakąś biografie malarza, Pani przyniosła mi kilka egzemplarzy. Jedna z nich była zbeletryzowana – stwierdziłam, że to kapitalne rozwiązanie, wiedziałam, że nic lepiej nie pozwoli poczuć mi klimatu miasta niż powieść, której akcja toczy się w jego łonie.
Tak poznałam Emile Flog,projektantkę ubioru oraz całą bohemę artystycznego półświatka wiedeńskiej secesji, której przedstawiciele stali mi się bliscy jak przyjaciele.
Przez lekturę : „Malowanego Pocałunku” czułam wiedeńską secesję jak nic dotychczas. otworzyło to przede mną nieznane dotąd wrota – świata malarstwa i sztuki współczesnej, oglądanego z innej perspektywy, z inną świadomością.
Dlatego własnie jestem tu dziś po raz kolejny, Dlatego wróciłam do tego niezwykłego miejsca – dla niektórych będącego stolica muzyki, dla innych fantastycznej opieki socjalnej, dla historyków miejscem egzystencji dynastii Habsburskiej i sceną dla najważniejszych politycznych wydarzeń Europy okresu nowożytnego…Dla mnie jednak to przede wszystkim miejsce gdzie żył i tworzył Gustaw. miejsce gdzie rozwijała się miłość Emil Flog i Klimta.
Chowam aparat i wyciągam na kolana „”Malowany pocałunek”
rozglądam się dookoła i mam wrażenie, że widzę stąd , z mojej przypadkowej ławki okna pracowni Emil.
Otwieram książkę na chybił trafił, bowiem w całym swym bezmyślnym szale – pochłonęłam ją nie robiąc żadnych notatek. Staram się teraz usilnie wpaść na trop – chce jeszcze raz literacko odwiedzić miejsce akcji. Strzał w dziesiątkę, strona 217.. chłonę szybko każdą literkę, każde zdanie.. Emil jest narratorką opowiada:
„Wynajęłyśmy dwa pietra w Cosa Picola, w narożnym domu pryz Mariahilfe-strase w pobliżu Kunsthistorisches Museum”
To niesamowite! Krzyczę w duchu i czytam do końca rozdział, którego akcja dzieje się w budynku pod, którym niemalże siedzę. Gdy dobiega końca biorę książkę pod pachę i popijając polską – biedronkową maślankę – powolnym krokiem tchnąc radość z każdej chwili – idę pod okna Cosa Picola. Oglądam budynek z każdej strony, odnajduje klatkę schodową o które pisała Panna Flog i waham się czy zadzwonić dzwonkiem. Zadzwonię i co powiem? Czy mogłabym zobaczyć mieszkanie? Bo 100 lat temu żyła tu pewna projektantka, jedna z wielu kobiet Klimta? Która po lekturze pewnej książki wydaje mi się bliższa niż niejedna przyjaciółka? Nie to bez sensu. To brzmi paradoksalnie nawet po polsku. Postanawiam wrócić tu następnego dnia i skorzystać ze znajomości niemieckiego moich znajomych… Siadam na murku, pod oknami pracowni Emil Flog wypijam do końca moją energetyzującą maślankę i postanawiam iść dalej.
Zmierzam w stronę – budynku secesji wiedeńskiej, obchodzę go z każdej strony, oglądam uważnie. Dziecko Józefa Olbricha. Jest interesujące kwadratowe ukoronowane – „złota kapustą”-jak pisali złośliwi krytycy szydząc z awangardowej ozdoby ułożonej z liści laurowych. Budynek jest prosty ma przypominać grecką świątynie. Budowany z zamiarem stworzenia sanktuarium dla wszystkich tych, którzy zapragną nowej sztuki! Powiew świeżości – z jakiego rozmachem została zbudowana jest tu do dziś zauważalny.. Nie wchodzę do środka, jest również zamknięte, wpadnę tu jutro.
Idę dalej w stronę Nachmarktu, pragnę poczuć na własnej skórze miasto. Wydaje mi się, że nigdy nie jest to równie osiągalne jak – na targu, idąc przez tłumy ludzi, można choć na chwile poczuć się częścią tego tyglu ras i narodowości. Idę długą ścieżką miedzy straganami, oglądam ludzi pałaszujących posiłki w knajpkach i barach szybkiej obsługi, patrze jak jedzą i co jedzą… czuje tysiące zapachów, które mieszają się z sobą tworząc zadziwiającą woń. Słucham tego jak mówią, nie staram się rozumieć, przyglądam się tylko ich mimice, odczytuje emocje.. Idę spacerowym, powolnym krokiem wdycham to zabawnie słodkie powietrze i napawam oczy widokiem kolorowych chust, świeczek, czajniczków, wełnianych czapek i kolorowych paciorków sprzedawanych przez Azjatów. Gdy dochodzę do końca – jednego z dwóch równoległych torów targowiska, moim oczom ukazuje się rząd cudownych – secesyjnych kamienic, których gorączkowo poszukiwałam tego lata.
Stoję nie mogąc złapać tchu -sledze wzrokiem każdy listek, biegnę wzdłuż pnączy… z uwagą oglądam wszystkie okna „Majolikowy dom” stoi niezmiennie jak przed stu laty – tak jakby tyle co wybudowany przez Otto Wagnera… Kamienica jest piękna to nie podlega dyskusji. Otwieram moją biblie na dzisiejszy dzień, (biografie Klimta), czytam kilka zdań na temat secesyjnych kamienic przy Linke Wienzeile i idę dalej. Postanawiam iść przed siebie aż mi się nie znudzi, aż nie stwierdzę, że mam dość i pora zawracać.
Maszeruje tak, fotografując wszystko co mi się spodoba architekturę, stylowe rowery, stare sprzęty, plakaty reklamowe, interesujące witryny, ludzi, graffiti i stare samochody.. Wszystko co przyjdzie mi do głowy, co w jakiś sposób przykuje moja uwagę. Ćwiczę warsztat. Jednocześnie oszczędnie pstrykam zdjęcia, chce uniknąć fotek-idjotek, uczę się szacunku do klatki zdjęciowej jak przy fotografii analogowej, gdzie każde pstrykniecie miało znaczenie…
Zataczam krąg, aż wracam z powrotem do Naschtmarktu, gdzie spotykam wesołych handlarzy, którzy zaczepiają mnie wołając zabawnie „dziń dobry” bądź tez ” dobryje dzien” albo pytają worost: „czeszka?” Bawi mnie to niezmiernie, śmieje się i rozmawiam z nieznajomymi, którzy próbują swoich sił w polskim języku i częstują mnie swoimi towarami- a ja rozmawiam z nimi łamaną angielszczyzna i tłumacze skąd jestem i po co przybywam:)
Rozbawiona, Ruskami, Bułgarami i Turkami – idę tam gdzie nogi mnie zaniosą, usilnie próbuje zgubić się w tej stolicy cudów lecz po chwili stwierdzam, że to niewykonalne, gdziekolwiek nie pójdę albo już tam była, albo widzę z tego miejsca – jakiś wielki obiekt który wznosi się nad miastem i względem , którego można z łatwością wyznaczyć azymut na jakąkolwiek stacje metra.. Docieram do Karlsplacu – gdzie po raz kolejny spotykam się z Otto Wagnerem i jego twórczością – zaprojektował on bowiem sieć stacji metra na terenie całego miasta, każda z nich jest inna, ma swój indywidualny charakter i styl. Wszystkie łączy wspólna dekoracyjność i motywy secesji – jednak nie przeszkadza to każdej z osobna pozostać swoistym indywiduum.
Zasiadam wygodnie w parku, na metalowej ławeczce z widokiem na bazylikę, techniczny uniwersytet i stacje metra. Wyciągam książkę i czytam o wszystkim co dziś widziałam i co będę mijać na swej drodze w najbliższych dniach. Znowu spotykam się z Klimtem w jego bajecznie korowym świecie z pogranicza dwóch epok… I dopiero chłód przenikający na wskroś moje ciało budzi mnie z tej chwili zapomnienia.
Pakuje się wiec do metra i odjeżdżam, zamyślona zapominam skasować biletu, co staje się pretekstem by wysiąść wcześniej z metra i przespacerować się trzy przystanki. Wysiadam na Moście Pokoju – podziwiam kolejną stacje metra i powolnym krokiem przez alejkę suto wyścieloną żółto- złotymi liśćmi zmierzam w stronę mieszkania w 20 dzielnicy. Alejka jest bajeczna, biegnie tuż nad szemrzącym cicho Dunajem, nad którym maluje się wyrastająca jak baśniowy zamek – Spalarnia śmieci, która bardziej niż – spalarnie przypomina Fabrykę Czekolady.
Wieczorem daje się porwać na Świąteczny Targ, na którym popijam poncz i próbuje pierwszy raz w życiu smażonych kasztanów, dookoła nas roztacza się świąteczna, wesoła, pachnąca piernikiem i gorącą czekoladą ciepła atmosfera.. i tylko podświadomie żal mi, że tak piękne święta, można sprowadzić do tak wyrachowanej – ciągnącej się przez ponad dwa miesiące nieustannej konsumpcji. W drodze powrotnej odwiedzamy uniwersytet, na kilka minut solidaryzujemy się z buntowniczymi studentami, którzy oblegają aule już od miesiąca..
Zmęczona i radosna, plan na jutro Kunsh Historishes Museum
c.d.n
This post has already been read 2150 times!