Lwów niegdyś nasz, dziś położony 70 km od granicy polskiej na obszarze Ukrainy, znajduje się w stosunkowo niewielkiej odległości od Śląska, czy Krakowa. Od Jaworzna mierząc – 382 km, google map szacuje tą trasę na jakieś 5 godzin i 37 minut drogi. Rzeczywistość jednak nie jest tak kolorowa… i właśnie o tym chciałam opowiedzieć.
Nasza podróż zaczęła się o 3. 56 na stacji Jaworzno-Szczakowa, skąd ruszyliśmy pociągiem do Przemyśla. Planowo mieliśmy dotrzeć na miejsce o 11.30, pociąg niestety spóźnił się, jakieś 30 minut. To i tak cud biorąc pod uwagę, że z Jaworzna do Krakowa jechaliśmy 3 godziny. Stojąc na maleńkich wiejskich stacjach po 15, 20, a nawet jak w Krakowie-Płaszowie 30 minut! Ale tak naprawdę wcale nam to nie przeszkadzało, podróż była przemiła, mimo, że zmęczeni, wszyscy byliśmy w świetnych humorach, a ogólna radość udzielała się nam wszystkim, bardzo zaraźliwie.
Do Przemyśla dotarliśmy około godziny 12, biegiem przemierzyliśmy przejście podziemne i w ostatniej chwili załapaliśmy się na busa do Medyki, udało nam się nawet dostać miejsca siedzące! Podróż trwała jakieś pół godziny. Wysiedliśmy na przystanku końcowym. Przed nami rozpościerały się puste pola, kilkanaście baraków, w których handlowano rozmaitościami oraz ostatnia Biedronka na wschodzie:)
W tym miejsca rozpoczęła się nasza „wędrówka ludów”, czyli ok. 800 może 1000 metrów, które musieliśmy przebyć na nogach idąc stosunkowo wąskim korytarzem ogrodzonym z dwóch stron zieloną wysoką siatką zakończoną gdzieniegdzie drutem kolczastym. Nie powiem by trasa ta należała do najprzyjemniejszych. Same sielskie widoki nie były złe, jednak marsz z tobołami, siarczysty mroź który pali w policzki i nieprzyjemne uczucie, że jest się w zamknięciu, nie daje pełnego komfortu.
Polska część graniczna jest bardzo nowoczesna, w kontraście z ukraińską – (przynajmniej na tym przejściu) nie wiem jak na innych, ale tu Polska wypada naprawę nieźle. Nasza część jest funkcjonalna i estetyczna. Szkło, metal, wszystko zachowane w szaro zielonej tonacji. Ukraińskie przejście graniczne to już inna bajka, zjawiskowy kompleks graniczny naszych sąsiadów sprawia, że ma się wrażenie, iż przekracza się właśnie granice z państwem trzeciego świata…
Nie mogłam się opszpeć pokusie by nie zrobić zdjęcia temu rozsypującemu się barakowi, z wiszącymi ledwo na dwóch z czterech zawiasów drzwiach i źle osadzonych oknach, wmontowanych w tą małą szopę obitą z zewnątrz, bardzo fantazyjnie mocno sfatygowanymi plastikowymi panelami. Z rozbrajającym napisem, skomponowanym z samoprzylepnego czarnego połyskującego papieru – „Ukraina Wita Was”! Wykonałam więc pośpiesznie kilka pamiątkowych zdjęć. Dokumentując jak moja grupa po kolei wchodzi do tego baraku. Po czym, usłyszałam jakieś krzyki. Znajomi krzyczeli, że są problemy, że mam natychmiast usunąć zdjęcia. Tyle co dosłyszałam o co chodzi, już zbliżył się do mnie ukraiński żołnierz z karabinem maszynowym i kazał pokazać aparat. Ja spanikowana, najpierw chciałam upchać aparat w torebce, co skończyło się zniszczeniem zamka. W panice więc usunęłam kilka ostatnich zdjęć i pokazałam aparat z zdjęciem z pociągu. Po czym żołnierz machnął ręką i odszedł. A ja żałowałam, że nie zachowałam więcej zimnej krwi i nie przerzuciłam tylko klatek w przeglądzie. Sytuacja jednak wyglądała groźnie i z dwojga złego wolałam wyrzucić zdjęcia niż nie zostać wpuszczoną na Ukrainę, bądź co gorsza, mieć jakieś nieprzyjemności na większą skalę.
Pani w okienku, była urocza! Fuczała pod nosem niezrozumiałe frazesy, a gdy wzięła do ręki mój pusty „nieopieczętowany” paszport, bez żadnej pieczęci ukraińskiej, z pogardą rzuciła mi go z powrotem i puściła dalej.
Gdy cała nasza ekipa przedostała się już na stronę ukraińską. należało szybko zakupić ukraińską kartę sim, by zadzwonić do pana Bogdana, który miał zaprowadzić nas do miejsc noclegowych, oraz złapać marszrutkę.
Medyka, po stronie ukraińskiej nazywa się Szeginie. Sprawia wrażenie bardzo pustej i biednej wioski. Jedna szeroka ulica, wokół której ciągnie się parterowa bardzo skromna zabudowa. Charakterystyczna jest ludność, w większości są to bardzo skromni mężczyźni, którzy zaczepiają każdego przechodnia wyglądającego na turystę i proponują mu coś w rodzaju przewozu. Pełno tu oczywiście wojskowych, w mundurach moro i z fantazyjnymi ogromnymi czapami uszatkami. Podobno, u ukraińskich wojskowych im wyższa czapka tym wyższa funkcja, nie wiem czy to prawda, ale teoria ta mnie rozbawiła.
Aby dotrzeć na parkin, gdzie zaczynają i kończą swa trasę marszrutki musieliśmy przejść prosto jakieś 200 metrów i skręcić w lewo. Tam na pustym placu zobaczyliśmy kilka żółtych rozwalających się busów. Sprawiały wrażenie – własnie wy-złomowanych, na tym placu, który mógł spokojnie uchodzić za jakiś szrot. Jednak nie! To własnie były marszrutki! To trzeba przeżyć. Nie da się tego opisać! To niezwykłe przeżycie, gdy wsiada się do maleńkiego busa, który cały jest pogniły, zarówno na zewnątrz jak i w środku, który sprawia wrażenie totalnego wraka, a jednak jedzie! I to całkiem nieźle, dając sobie rade z ukraińską temperaturą! W środku był okropny tłok. Tłum ludzi, ogrom tobołów, zarówno naszych jak i tubylców, którzy wracali z niesprzedanym towarem z Polski. Udało nam się zapakować do środka. Ja ulokowałam się pod oknem obok starszej ukraińskiej kobiety. Okno było zamarznięte na kamień! Lód na wszystkich bocznych, szybach, wewnątrz busu miał ok. 1 centymetra. Wyskrobanie otworu o średnicy ok 2-3, cm zajęło mi większą część 2 godzinnej podróży.
Jazda była długa i męcząca. Było naprawdę zimno. Palce zamarzały mi w butach. Wszyscy byliśmy mocno wyczerpani. Jednak ekscytacja brała górę nad zmęczeniem. Towarzystwo w większość – historycy, rozpamiętywali gorączkowo ostatni egzamin z historii powszechnej nowożytnej przerzucając się nawzajem własnymi relacjami z niezapominanego testu, weryfikując triumfalnie swoją wiedzę i zabawnie pomstując na wymagającego wykładowce! Uśmiałam się jak rzadko. Złapała nas wszystkich głupawka!
Gdy jest się zmęczonym podróż ciągnie niemiłosiernie. Dlatego zaczęliśmy marudzić niczym osioł ze shreka – Daleko jeszcze? Długo jeszcze? Nasz organizator – Robert. Zbywał nasze pytania uspokajającym – „Pól godzinki”. Co stało się hasłem tego wyjazdu. Odtąd każda odległość mierzona była w jednostkach „Pól godzinki”.
Było mi okropnie zimno! Myślałam, że odmarzną mi stopy! Mimo to cały czas szorowałam paznokciami po szybie próbując wydrapać większy otwór i łapczywie chwytałam wszystkie nowe widoki. Chciałam zapamiętać każdy obraz. Byłam taka podekscytowana. Nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu, że wreszcie zobaczę to magiczne, wytęsknione miasto!
Po około 2 godzinach podroż dobiegła wreszcie końca. Marszrutka zajechała pod dworzec, a my wydostaliśmy się z niezapomnianej machiny.
Pierwszym obiektem, który zobaczyłam we Lwowie był dworzec. Musze przyznać, że zrobił na mnie spore wrażenie. Osobiście mam spory sentyment do dworców kolejowych i ich specyficznej architektury ten jednak szczególnie zachwycił mnie swą fasadą o cechach neorenesansowych i secesyjnych. Jest to ważne miejsce historyczne bowiem tu, wewnątrz tego budynku, toczyły się boje między wojskami ukraińskimi i polskimi o Lwów..
Wracając do relacji, pan Bogdan już na nas czekał pod dworcem. Wskazał ręką kierunek i udaliśmy się za nim do tramwaju. Słonce już zachodziło, z gęstych szarych chmur pokrywających całe niebo, zacinał śnieg. Chłód przenikał ciało aż do kości.W tramwaju panował niemiłosierny ścisk. Jakiś młody chłopak ustąpił mi miejsca, okazało się, że to znajomy naszego organizatora, lwowianin z Polonii – Wasyli. Usiadłam wiec obok Pana Bogdana i zaczęłam z nim rozmowę. Byłam niezmiernie ciekawa, jak wygląda życie tutejszych polaków. W odpowiedzi na moje pytania uzyskałam pełne emocji, smutku ale i romantyzmu zwierzenia..
Dowiedziałam, się, ze Polonia lwowska jest traktowana w sposób lekceważący przez ukraińskich
mieszkańców.Na każdym kroku spotykają się z lekceważeniem i pogardą. Nawet msze w Polskiej
Katedrze Łacińskiej, odprawiane są po ukraińsku, tylko msza poranna jest po polsku. O prace jest we Lwowie bardzo trudno. Warunki życia są ciężkie. Wszystko co uslyszalam, kazalo mi zadac sobie pytanie, po co to wszystko? Zapytalam wiec, czemu, mimo wzrastającego bezrobocia i nacjonalistycznych ukraińskich nastrojów pozostaje we Lwowie? Pan Bogdan, odpowiedział mi romantycznie:
-„Jak opuścić te mury, kiedy my pochowaliśmy już tu swych bliskich, nie da rady. Kochamy to miasto. Nie mógłby żyć nigdzie indziej „.
Przez kilka kolejnych dni, miałam przekonać się jak bardzo to, w święte dzisiejszej historiografii ukraińskiej, od zawsze ukraińskie miasto, znajdujące się jedynie w nieszczęsnej ciągnącej się sześć wieków polskiej niewoli na całą 700 letnią historię miasta jest do szpiku przesiąknięte polskością, którą ze wszystkich sił starają się zatuszować lwowscy Ukraińcy.
Podroż tramwajem dobiegła końca i razem z Panem Bogdanem wysiadła część grupy, która miała mieszkać niedaleko rynku. Szliśmy szybkim krokiem przez Prospekt Swobody (dawne Wały Hetmańskie) mijając cudowny gmach opery. Pogoda była naprawdę niesprzyjająca, mimo to byłam zachwycona!
Wieczorem odbyliśmy spotkanie integracyjne, w magicznej knajpce („Miejsce legend”) ulokowanej nieopodal rynku, w której każde piętro posiada inny tematycznie określony wystrój, który daje magiczny efekt podczas przemieszczania się miedzy pokojami, możemy poczuć się jak byśmy podróżowali w czasie i przestrzeni. Niestety kategorycznie nie wolno tam robić zdjęć, być może dlatego by każdy mógł przekonać się jak tam naprawdę jest…
This post has already been read 2389 times!