Po co wracać do tego miasta? To idiotyczne pytanie! Do tego miasta chce się wracać, ma w sobie specyficzny fluid, który przyciąga jak magnes. Jestem zakochana w jego klimacie, czarownych uliczkach, zabytkowych kamieniczkach, magicznych świątyniach i ciepłych ludziach, skorych do pomocy na każdym kroku.
W zeszłym roku ( tu ) nie udało mi się zobaczyć wszystkiego. Mieliśmy tylko dwa dni a przeciw nam był 30 stopniowy mróz i bardzo krótki dzień. Teraz mieliśmy cudowną pogodę, a ja byłam bogatsza o zeszłoroczne doświadczenia, umiejętniej komponowałam trasę i postoje, bogatsza też byłam o kontekst jaki zapewniły mi zeszłoroczne i tegoroczne zajęcia z historii sztuki renesansu i baroku, dzięki którym odkrywałam Lwów na nowo. Momentami może trochę zatruwając życie moim współtowarzyszą życie informacjami na temat – charakterystycznych dla danego stylu zdobień, okuć i form. Co mam nadzieje było dla moich znajomych interesujące i pożyteczne:)
Mieliśmy kilka dni by ogarnąć miasto, ponieważ tempo było naprawdę dobre w dwa dni zwiedziliśmy wszystkie dostępne w mieście atrakcje. Nie odwiedziliśmy tylko Lwowskiej Galerii Sztuki w pałacu Potockich, przypuszcza, że zrobiłam to z premedytacją by mieć powodu ( Istotny powód ) by wrócić do tego miasta!
Mimo, iż w zeszłym roku zwiedzaliśmy intensywnie, wielu rzeczy nie udało nam się zobaczyć. W tym roku nadrobiłam zaległości z nawiązką. Żeby się nie powtarzać, zwrócę szersza uwagę tylko na te obiekty, które widziałam w tym roku po raz pierwszy, bądź właśnie teraz zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Nasze mieszkanie mieściło się na Doncowej – bocznej odnodze Łyczakowskiej, dlatego też zwiedzanie rozpoczęliśmy od Arsenału Miejskiego pochodzącego z XVI wieku. Wewnątrz mieści się dziś Lwowskie Muzeum Historyczne oraz fantastyczna knajpka o specyficznym klimacie „Katownia” nawiązująca do historii tego miejsca, które od 1799 roku było więzieniem.
Tuz obok Arsenału mieści się klasztor i kościół Bernardynów, który pełni obecnie rolę bizantyjko-ukraińskiej cerkwi św. Andrzeja. Świątynia ta uznana została za najpiękniejszą w całym Lwowie. Wiąże się z tym osobliwa historia, wizytacji króla Zygmunta III Wazy, który uznał, że obiekt jest zbyt skromny, opinia ta spowodowała wzrost ambicji możnych fundatorów, którzy pragnęli zaimponować władcy. Efektem tego niezwykły kościół, którego największym atutem jest fasada. Jest on trzykondygnacyjny, dolne piętro jest renesansowe, środkowe zachowane zostało we włoskim stylu a ostatnie stanowi wspaniały przykład manieryzmu z dekoracyjnym szczytem przypominającym flamandzki renesans. Aby wzmocnić efekt – dodano dzwonnice tak zwana campaniele, Wszystkie te zabiegi łącznie z figurami matki Boskiej i Św Piotra po bokach i Chrystusa w środku, zdobiącymi fasadę przednia tworzą niezwykłe wrażenie.
Osobiście fasa robi na mnie większe wrażenie niż wnętrze kościoła. Generalnie większe wrażenie robi na mnie historyczność tego miejsca, stając przed przepiękną fasadą nie tylko przezywamy estetyczne doznania ale i duchowe, wiedząc, że z tego własnie miejsca ruszyła moskiewska wyprawa Dymitra Samozwańca, a także w tym miejscu w 1648 roku wybrano na wodza armii Jeremiego Wiśniowieckiego, a także to tu rozpoczął się kondukt żałobny wielkiego mistrza Artura Grottgera. Wszystko to tworzy niezwykłą aurę wokół tej świątyni, dziś przemianowanej na cerkiew. Ołtarz pozostał niezmieniony, we wnętrzu nie ma ikonostasu, dołożono jedynie kilka ikon. Jak na warunki polskie, i polskie możliwości XVIII wieczne iluzjonistyczne malarstwo na sklepieniu robi kolosalne wrażenie. Malowidło ukazuje Świętą Trójcę apoteozę św. Franciszka Serafickiego oraz innych zakonników. Niestety moja zeszłoroczna wyprawa do Rzymu uczyniła mnie bardziej wymagającą wobec renesansowych i barokowych twórców bezlitośnie ukazują wszelkie mankamenty w słabszych i bardziej prowincjonalnych wyrobach. Trudno nie być w XVIII wieku prowincjonalnym w zestawieniu z Rzymem, tak więc widok Apoteozy św Ignacego Loyoli – który od tamtej pory nosze w sercu jako jedno z najbardziej estetycznych wspomnień w życiu, niszczy wrażenie jakie zapewne zrobiłaby na mnie ta apoteoza, gdybym nie znała rzymskiego mistrzowskiego wykonania i nie widziała na własne oczy tamtej palety barw. Tu obraz jest interesujący, jednak mdły a proporcje gdzieniegdzie zaburzone. Aby móc zobaczyć kościół w środku najlepiej wybrać się tam popołudniu. w godzinach dopołudniowych jest godzinna przerwa na sprzątanie. 11-12 czy też 12-13.
Stąd już tylko kilka kroków do Katedry Łacinskiej, idziemy ulicą halicką do góry mijając po drodze pomnik legendarnego założyciela Lwowa, ojca sławetnego Lwa od którego pochodzi nazwa miasta, oraz zabytkowy tramwaj, którzy ma przypominać, że to własnie tu po raz pierwszy w tej części Europy uruchomiono ten środek komunikacji. Obecnie mieści się w nim kawiarnia.
Katedra Łacinska robi zawsze wielkie wrażenie, zaraz za nią mieści się kaplica Boimów, która w tym dniu była zamknięta. Jedna dzięki informacji jakie uzyskaliśmy od pana handlującego pocztówkami oraz mapami na rynku, udało nam się dostać do środka następnego dnia. Kaplica bowiem jest zamknięta na czas zimy, otwierają ją dopiero w kwietniu zamykają już w październiku. Dlatego też warto korzystać z takich okazji będąc w mieście zimom, szczególnie w niedziele – przyjeżdża tu wiele wycieczek wówczas kaplica jest otwarta od godziny 12 do 14 należny pukać głośno do środka, przy sporej dawce szczęścia może udać się wejść do środka samodzielnie bez większej wycieczki, koszt to 5 UHA wrażenia są bezcenne, już fasada Kaplicy Boimów daje nam niesamowite estetyczne odczucia, wnętrze co wrażliwszych może doprowadzić do prawdziwej ekstazy.
Kaplica często jest pomijana przez niewprawionych turystów, bowiem jest ona ukryta na tyłach Katedry jest to jedyna pamiątka po istniejącym niegdyś w tym miejscu cmentarzu założonym, z rozkazu Józefa II w XVIII ze względów sanitarnych został przeniesiony za miasto. XVII -wieczna kaplica została wzniesiona przez zamożną rodzinę węgierskich kupców zamieszkujących miasto, nazywana była Kaplica Ogrojcową. Dziś przyłączona została do szeregowej zabudowy miejskiej. Jest to późnorenesansowa kaplica, której fasada może przywodzić na myśl bardziej zdobiony ikonostas, ukazujący u góry mękę pańską a w niszy postacie apostołów Piotra i Pawła. Ogromne wrażenie robi błękitna kopuła, którą zdobią kasetony z rzeźbionymi głowami świętych, o spersonalizowanych rysach, które poświadczają pogłoskę jakoby mieszkańcy użyczali twarzy świętym.
Zaraz obok zrobiono zabawne miejsce pocałunków, które powoli staje się kultowym miejscem pielgrzymek zakochanych, chcących pocałować się pod znakiem:)
Rynek niezmiennie robi ogromne wrażenie. Mimo, iż Kraków jest mi osobiście bliski, lwowski rynek uważam za najpiękniejszy. Ma w sobie niezwykły czar i urok. Każda kamienica ma własną barwną historię. Bez wątpienia najpiękniejszą jest kamienica z numerem szóstym – tak zwana Królewska, inaczej nazywana Małym Wawelem. Dziedziniec arkadowy nasuwa jednoznaczne skojarzenia z wawelskim dziedzińcem, stanowiąc jakby jego miniaturkę. Wejście kosztuje 5 UHA, Możliwość robienia zdjęć 25 UHA.
Gdy udało nam się odnaleźć wszystkie kamienice o oryginalnych historiach ( pomocna przy tym była mapa panoramiczna, wydana po polsku, którą sprzedaje pan krążący po rynku, ( swoja drogą, świetnie mówiący po polsku), skierowaliśmy się ulicą Staropigijską do dawnego kościoła Dominikanów, zaprojektowanego w XVIII wieku przez Jana Witta. Osobiście jestem pod niesłabnącym wrażeniem fasady tego kościoła. Jest to jedna z najbardziej okazałych barkowych świątyń tego miasta.
Na zewnątrz zaatakowaliśmy posąg Nikifora Krynickiego, a nas w ramach równowagi zaatakowali Ukraińcy próbujący wyłudzić od nas 20 UHA na zdjęcie z białym gołębiem.
Zaraz za kościołem Dominikanów przy ul. Podwale mieści się urokliwe targowisko, gdzie można kupić książki w przeróżnych językach, stare gazety, pamiątki po związku radzieckim oraz militaria związane z niemieckimi oddziałami SS czy Wermachtu. Miejsce to ma swój niezwykły klimat. Są tu same starocie, nie ma tu tandetnych ozdób produkowanych w Chinach, czy laserunkowych obrazów o wątpliwej estetyce, które zdażają się często na targowisku za Cerkwią Przemienienia Pańskiego, tuz pod Teatrem Narodowym.
Nad targowiskiem wznosi się pomnik Iwana Fedorowa, rosyjskiego i ukraińskiego drukarza, który jako pierwszy drukował cyrylicą. W zeszłym roku nieco przedrzeźniałam Fedorowa zdjęcie poniżej 🙂
Po drodze obowiązkowo należy odwiedzić Zespół Zabudowań Bractwa Uspienskiego, na który składa się Wieża Korniaka, tzw. Wieża Wołoska, pięknie górująca nad miastem, Cerkiew zaśnięcia Marii, oraz Kaplica Trzech Wielkich Świętych. Stąd kolejny obowiązkowy Punkt to Katedra Ormiańska oraz Cerkiew Przemienienia Pańskiego. O ile Cerkiew posiada moim zdaniem bardzo tandetny wystrój, którego kolorystyka jest wręcz zaskakująca – połączenie błękitu, mięty oraz fiołka, które daje efekt powiedzmy eufemistycznie – niepoważny, o tyle Katedra Ormiańska jest najcudowniejszą świątynią w tym pełnym kościołów, katedr i cerkwi mieście. We wspomnianej cerkwi, jest ikonostas, co warto podkreślić bowiem bardzo niewiele zaadaptowanych biznatysko-ukrainskich świątyń w byłych katolickich kościołach je posiada.
Katedra ormiańska, robi piorunujące wrażenie, Polecam zapukać do małego kiosku z pamiątkami, wewnątrz świątyni po lewej stronie, przeważnie siedzi tam mężczyzna przypominający z twarzy świętego Franciszka, jeśli się go poprosi opowie historię Ormian i ich związki z miastem Lwów aż po dzisiejszy dzień. Słucha się go doskonale, mówi pięknie po polsku i jest niezwykle życzliwy, warto wysłuchać jego opowieści i wrzucić kilka groszy na rzecz katedry do skarbony, albo tez podać je do ręki do okienka miłej Pani. Pieniądze idą na utrzymanie wspólnoty ormiańskiej oraz renowacje katedry.
Osobiście jestem pod niesłabnącym wrażeniem malowideł Jana Henryka Rosena z 1925-29 roku, szczególnie Pogrzebu św. Odeona, to obraz magiczny, nieobiektywnie uważam go za najcudniejsze lwowskie dzieło.
Spod targu książki już nie daleko na szczyt kopca Unii Lubelskiej skąd roztacza się bajeczny widok na całe miasto, bajecznie majaczą nad nim wszystkie wieże kościołów najróżniejszych wyznań, ależ można się rozmarzyć…
Na szczycie spodobało m się tak bardzo, że następnego dania już do południa byłam tam po raz drugi i podziwiałam tym razem w pełnym słońcu widok na to urzekające miasto.
Najpiękniejszym wspomnieniem z tego wyjazdu będzie jednak dla mnie wizyta w kościele świętego Jury. Nie chodzi mi tu o barokową architekturę, sklepienia czy malowidła. Trafiliśmy przypadkiem na msze, świątynia ta jest obrządku grecko-katolickiego, więc gimnastyczne wygibasy wiernych były dla mnie nie lada zdziwieniem, przez moment poczułam się jak na jakimś treningu wysiłkowym, nie zaś w świątyni. Zresztą nie trudno się tak poczuć gdy co chwila, przez przeszło 30 minut wierni padają na twarz, utrzymując sie dłuższą chwile w pozycji pompki i wracają ponownie do pionu. Byłam absolutnie zaszokowana tym mistycznym obrządkiem, który przyszło mi z pozycjo intruza obserwować w skupieniu. Na pewno nigdy nie zapomnę tego doświadczenia, osobiście jestem pełna podziwu, dla fizycznej sprawności zgromadzonych w światyni ludzi. Nie to jednak sprawiło, że będzie to jedno z piękniejszych momentów, lecz kobiecy głos, któremu wtórował chór, a całe jego brzmienie – sprawiało, że czułam jakby przeniesiono mnie w inny wymiar, te anielskie głosy nadały jakiegoś nieznanego mi do tej pory, mistycyzmu tej chwili, czyniąc ją absolutnie magiczną! Polecam odwiedzić świętego Jurę o godzinie 17, być może również uda Wam sie trafić na tę mszę…
This post has already been read 2512 times!