Ponieważ widziałam juz wszystko co obowiązkowo podczas standardowej turystycznej wizyty w tym cudnym mieście zobaczyć należy. Chciałam teraz odwiedzić miejsca, mniej oczywiste. Takie, o których opowiadała mi Martucha, przeczytałam na funpag’ach pasjonatów Wiednia, albo w jakikolwiek inny sposób dotarły do mnie o nich słuchy. Tym sposobem ułożyliśmy sobie napięty plan na zwiedzanie, raczej alternatywnej części miasta. Zaczynając od mało znanego, cudnego Zacherlfabrik oraz otaczającej go cichej i spokojnej, niezwykle urokliwej dzielnicy willowej. Stąd udaliśmy się do prawdziwej architektonicznej ( choć wcale nie popularnej turystycznie) perełki – Karl Marx Hof. To niezwykły budynek, którego aura przenosi nas na chwile w klimat minionej epoki. To niecodzienny budynek mieszkały, wyposażony w 1382 mieszkania, które ulokowano na 1100 metrów długości, co czyni z niego najdłuższy budynek mieszkalny świata! Zaprojektowany, został przez ucznia architekta ( którego śladem podróżowaliśmy przez te kilka dni) Ottona Wagnera, o mało znanym nazwisku- Karl Ehna. Jest to pamiątka z czasów tzw. Czerwonego Wiednia. To tu w czasie powstania lutowego w 1934 roku zabarykadowali się protestujący przeciw przejęciu władzy przez nazistów. Cały budynek nawiązuje w sposób doskonały do myśli autarkicznych osiedli. Kompletnych, samowystarczalnych enklaw, z kompleksem sklepów, przedszkoli, pralni, ulokowanych tuż obok zakładów pracy. Całe założenie swoim monumentalizmem i czystością form, na mnie osobiście zrobiło spore wrażenie.
Stąd mieliśmy do zobaczenia jeszcze sporo budowli, których wcześniej nie miałam okazji zobaczyć, są na tyle mało popularne ( choć niezwykle ciekawe), że nawet moi żyjący tu od lat przyjaciele, nie mieli okazji jakoś wcześniej ich odnaleźć ( o czym Martucha pisała na swoim blogu tu-> Wiedeń w półśnie).
Stąd potwornie głodni udaliśmy się do przemiłej knajpeczki, w rogu Museum Quarrter. Gdzie w niezwykle przyjemnym lokalu, zjedliśmy wymyślne wegetariańskie dania, które wyglądały jak barwne obrazy i smakowały równie bajecznie! Ja co jakiś czas podrywałam głowę do góry by rzucić okiem na przepiekane florystyczne motywy w kopułach sklepień knajpki.
Mało znany fragment projektu Hunderwassera
Posileni ruszyliśmy dalej, mając na liście jeszcze kilka niezwykłych obiektów. Mijając piękny klasycystyczny parlament, dotarliśmy do gmachu bajecznego Uniwersytetu Wiedeńskiego, o marmurowych klatka schodowych i przemiłym dziedzińcu. Stąd szybkim marszem trafiliśmy do nowoczesnej siedzimy uniwersytetu, wydziału prawa. Szybki postój w Ankerze ( austriackiej popularnej fili piekarni w których serwowane są również ciastka, ciasta i kawy). Zachęceni pięknym kształtem kasztanowej muffiny, trafiliśmy na plastikowy pomiot nie warty nawet wspomnienia! Czym prędzej opuściliśmy Ankera i metrem teleportowaliśmy się do dzielnicy nieopodal Prateru ( Najstarszego Wesołego Miasteczka w Europie), gdzie właśnie otwarto nowy gmach Uniwersytetu Ekonomicznego. Nie da się ukryć, że budynek ten robi kolosalne wrażenie. Wnętrze jego przypomina statek kosmiczny, czułam się przez chwile jak księżniczka Mia w Start Trecku! Albo bardziej przyziemniej, jakby spełniły się moje marzenia i stanęłabym we wnętrzu Nowojorskiego Muzeum Gugenhaima. Cała Wioska studencka jest iście nowoczesna i architektonicznie dopieszczona na ostatni guzik! Już dawno nie widziałam tak fantastycznych nowoczesnych realizacji publicznych. Majstersztyk bez dwóch zdań!
Błądziliśmy więc jak błędne owce z ścierpniętymi karkami ( od ciągłego trzymania głów w górze) i wydawaliśmy z siebie co chwila jakieś dziwne odgłosy na kształt ochów i achów. Gdy przemarzliśmy już doszczętnie, ruszyliśmy w stronę Pratertu, skąd docierały do nas kolorowe światła i co raz głośniejsze brzmienie muzyki. Na miejscu zastaliśmy ostatnie w tym roku już stragany świątecznego marketu, z którego na całym świecie słynie Austria. Wiedeńczycy popijali tu radośnie grzane wina serwowane w pięknych kubkach,( które mozna kupic za 2 Euro), piwo, albo coś na kształt ponczu. Serwowali nam jest starsi ludzie ubrani w historyczne stroje.
Rozgrzani aromatycznym pysznym grzańcem, przyglądaliśmy się chwilę wiedeńczykom, śpiewajacym razem z grającym na scenie młodym grajkiem jakieś mega hity – na kształt naszego disco polo. Mimo kiczowatości, tej całej imprezy, udzieliła nam się wszem obecna aura radości i spokoju. W tym klimacie, przenieśliśmy się do centrum, gdzie zapragnęłyśmy z Martą napić się prawdziwej wiedeńskiej kawy, w najlepszej w tym mieście wiedeńskiej kawiarni. Próbując bez skutku w Central Caffe, American Bar (Adolfa Lusa) Trześniewskim, aż ostatecznie udało nam się dostać to o czym marzyłyśmy u Hawelka. Tym przemiłym akcentem kończąc niezwykle udany dzień!
Wiedeński zwyczaj obdarowywania sie świnkami na szczęście kultywowany na początku roku
This post has already been read 2943 times!