Z natury, nie lubimy muzeów historycznych, a wspomnienie szklanych gablotek z reliktami pamięci, budzi w nas szczere znudzenie. Jakiś obłupany, przerdzewiały osiem wieków temu kawałek metalu robiący za miecz, wygięta moneta, która dawno straciła wartość, czy kawał sukna, którego pierwotny kolor pozostaje zagadką. Przypuszczam, że to nie tylko moje wspomnienia z wizyt w historycznych muzeach, jakie fundowali nam rodzice i nauczyciele w podstawówce, pragnąc przybliżyć nam przeszłość.
Idea naprawdę zacna, jednak jak zainteresować odbiorcę, gablotką pełna śmieci? Ciężko. Nawet mnie magistra historii ( sic!) zupełnie to nie interesuje. Nigdy nie odwiedzam muzeum historycznych, w obawie by nie spotkać brzeszczotów, łuków, gilotyn i innych cudownych wynalazków białego człowieka, które przyprawiają mnie o ciarki na plecach.
Skąd więc Palmiry? Wspomniana w moim ostatnim poście Sylwia, absolwentka muzealnictwa, była zauroczona Palmirami. Mówiła o nich z takim zaraźliwym przejęciem, że aż sama zapragnęłam zobaczyć to miejsce, zapominając, że przecież nie lubię, że unikam, że nie.. Wszystkie zwyczajne ale, odstawiłam na bok i dałam się porwać w ten piękny słoneczny dzień na obrzeża Warszawy, do Kampinowskiego Parku Narodowego, gdzie pośród przepięknych polskich lasów, niebiańskiej zieleni, dokonywano jednych z największych aktów ludobójstwa.
Nie pisałabym o tym miejscu w osobnym poście, gdyby nie było warte tysiąca słów. Powiem, krótko, dawno nie byłam w muzeum, które robiło by takie wrażeni, tak umiejętnie wprowadzało widza w historie, prowadząc go od wystawy do wystawy. Nie zastanawiałam się nigdy nad tym kawałkiem historii, nie czytałam specjalistycznej literatury i przez ostatni rok niewiele miałam wspólnego z historią Polski. Wyłączyłam więc historyczne myślenie, nie szukałam w głowie faktów, dat, źródeł. Chciałam sprawdzić jak może odebrać tą ekspozycje widz z zewnątrz, historycznie nieświadomy, skazany tylko na to co znajdzie w niewielkiej sali, pośrodku, której w kilku gablotach rosną drzewa, niemi świadkowie ludobójstwa.
Eksponatów jest niewiele, szare ściany pod którymi ułożone są gałęzie drzew, naznaczonych kulami. Konar dębu, na którym wieszano styczniowych powstańców, drzewa w gablotach i kilka doskonale wprowadzających w historię makiet historycznych i przede wszystkim wywiady z świadkami. Reportaże i słuchowiska, za sprawą których przestajemy na chwile istnieć. Zakładając słuchawki, opierając się o szare ściany , patrząc na te drzewa rosnące niemal we wnętrzu muzeum, stajemy się tym urywkiem historii, nerwowo nasłuchujemy szelestów, słyszymy strzały i kroki. Niemal namacalna staje się atmosfera terroru i dramatu, jaki rozegrał się w miejscu, w którym bezpiecznie stoimy, zawstydzeni swą obojętnością na komfort życia w czasach pokoju. Wszystko to mogłabym przemilczeć, jednak na końcu ekspozycji, wyświetlany jest film, w którym bez słów, aktorzy odgrywają tragiczną rolę inteligencji, rozstrzelanej w lasach kampinoskich.
Doskonale nagrane kilka minut filmu, ściska za serce, odczuwamy cierpienie ludzi bardziej niż byśmy mogli tego chcieć. Po tym filmie, można już tylko milczeć, gdy kończy się napisami, podnoszę głowę, by spojrzeć na groby które widoczne są przez przeszkoloną ścianę i oczyma wyobraźni widzę pojedyncze dramaty i najprawdziwsze tragedie, a przechadzając się pomiędzy nimi czuje się przytłoczona morzem tego nieszczęścia, które nagle staje się dla mnie bardziej zrozumiałe niż kiedykolwiek.
To niezwykłe miejsce, która niczym winda, zabiera nas do najprawdziwszych piekieł, jakie tylko potrafi zgotować człowiekowi drugi człowiek, Jest to podróż bolesna i emocjonalna, której jak wizyty w Auschwitz nie chciałabym nigdy powtórzyć. Jednak zapytana, czy warto – powiem po stokroć.
Czapki z głów, przed pomysłodawcą i realizatorem muzeum. To nie muzeum a, wehikuł czasu, który biczuje nas historią, raniąc do żywego dusze, obolałą od nadmiaru wszem obecnego cierpienia.
This post has already been read 2736 times!