Kto mnie czyta nieco dłużej, ten wie, że oprócz horrorów i pająków niewiele rzeczy mnie przeraża. Lubię podróżować sama, nie straszę się wizjami makabry, porwaniami, czy kradzieżami i z natury myślę pozytywnie, tak już mam. Wyjazd do Meksyku i przekraczanie granicy Meksykańsko -Amerykańskiej w Tijuanie, pokazały mi jednak nowe oblicze własnej natury. Sama zorganizowałam sobie mini koszmar, który rozegrał się w mojej głowie. Odpowiem na pytanie : Dlaczego? Oraz czy warto czytać przed podróżą oraz jak wielki wpływ mają książki i popkultura na nasze postrzeganie świata. Przed Wami morze słów i zdjęć. Zapraszam.
O wizycie w Tijuanie marzyłam już dawno temu. Dlaczego? Bo przeczytałam, że to unikatowe doświadczenie przekraczanie na piechotę tej granicy, jakby przechodzić pomiędzy światami, jak teleportacja, czytałam, że może być fascynująco i nieco creepy. Nic więcej nie było trzeba, żeby kupić moją uwagę, zakrapiając to nieco egzotyczną wizją uznałam, to ponad 5 lat temu, za absolutne have to do in life ( do zrobienia w życiu)! Jeszcze wówczas gdy planowaliśmy wspólną trasę z moimi przyjaciółmi po Ameryce (która jak wspominałam nie wyszła, z powodu mojej wizy link ) ciężko było mi ich przekonać do tej wizji.
Gdy w zeszłym roku, dostałam wizę (link) i wróciłam do planowania naszej trasy. Temat Tijuany znów pojawił się na tapecie.Tym razem wiedziałam, że istnieje szansa sprawdzenia jak wygląda Dia de Los Muertos w Meksyku, więc tym bardziej nie chciałam odpuścić tej wizji.
Zwyczajnie, przed podróżą zaopatrzyłam się w lektury na temat miejsca, do którego chce ruszyć. Reportaże i biografie to stałe pozycje na mojej liście. O Tijuanie nie ma zbyt wiele, znalazłam informacje, że w „Ameksyce” jest więcej… Kupiłam książkę i zagłębiłam się w mrocznej historii pragnąc i legendach owiewających granice Amerykańsko -Meksykańska Nie wiedziałam jeszcze wówczas, że to kompletnie zmieni moje postrzeganie tego miasta! Już od pierwszych stron, trup ścielił się gęsto. dyndając ze znaków przydrożnych, czy wyglądając z porzuconych przy bezdrożach samochodów.
Później trafiłam na kilka odcinków Narcosa. Siedząc z moimi przyjaciółmi na kolacji, zaczęłam opowiadać o swoich przemyśleniach na temat Amekyski i opowiadać jak mroczna jest historia granicy i jak mimo zwykłego pozytywnego nastawienia, napawa mnie lekiem. Opowiadałam po polsku, korzystając z okazji, ze Fahda zajmowała się czymś innym i miałam nadzieje, nie zrozumiem, pech chciał słuchał! I zrozumiał! Popatrzył na mnie z nad telefonu i spokojnie odparł: „na pewno tam pojedziemy” co miało przekreślić wszystkie plany.
Kilka dni później uzgodniliśmy, po licznych bojach, ( tak jest gdy spotyka sie dwóch takich co nie odpuszczają…) że jeśli nasz znajomy Meksykanin, Antonio, który zaprosił nas do siebie do San Diego, zapewni nas , że jest bezpiecznie, wówczas pojedziemy do Tijuany, jeśli uzna jednak, że nie, mam skończyć z forsowaniem tematu. Antonio był szczery, powiedział, że bezpiecznie nie jest, ale jeśli nie będziemy opuszczać trzech głównych ulic, nic złego nie powinno nam się stać. Umowa to umowa, chociaż odpowiedź nie była może zbyt optymistyczna, wygrałam!
Przekraczanie granicy Amerykansko Meksykanskiej
Klamka zapadła, po porannym śniadaniu w ogrodzie razem z Antonim i Iwoną , ruszyliśmy w stronę granicy, Zaparkowaliśmy samochód pod centrum handlowym, tuż przy granicy i na nogach ruszyliśmy w stronę przejścia.
Na granicy jest strasznie tłoczno, idąc wzdłuż siatki, można zobaczyć z daleka Tihuane oraz slumsy okalające miasto, które wydaje się aż kipieć od małych szop pobudowanych gdzie tylko się da. Mając w głowie idealne symetryczne, zadbane ulice San Diego, ciężko wyobrazic sobie większy kontrast. U dołu widać wielopasmową autostradę, zakorkowaną po brzegi, samochodami, chcącymi wjechać do Ameryki.
Przechodzenie granicy na nogach jest znacznie łatwiejsze, szybciutko znajdujesz się w hali, w której prześwietlany jest twój bagaż, pytanie do kiedy chcesz zostać w Meksyku, szybki stempel i sru..
Juz za bramą czeka Cie inny świat, San Diego cechuje ład, symetria i wielkomiejskość, tu w trzy migi robi się swojsko. Wszystko jakby w budowie, niedokończone, podniszczone, skromniejsze, mniejsze i bardziej zatoczone, ale w tym wszystkim jakieś takie bliższe i bardziej ludzkie.
Chwile później jesteśmy na ulicy, gdzie łapiemy busa, w którym niczym w Ukraińskiej marszrutce (link) mamy niezły przewiew poprzez skorodowana podziurawiona rdzą podłogę. Pierwsze wrażenie i sam przeskok kulturowy i estetyczny przywodzi mi na myśl pierwszą wyprawę na Ukrainę, gdy niczym mrówki w zawiei śnieżnej przekraczaliśmy granice. (link)
Czy warto jechać do Tijuany?
Samo miasto jest skromne, architektonicznie kompletnie rożne od tego co zostawiliśmy za sobą w San Diego, mimo, że centrum Tijuany od centrum Sand Diego dzieli może 40 minut drogi, estetycznie i kulturowo zostaliśmy teleportowani. Jeśli tego Ci potrzeba to dobre doświadczenie. Jeśli jednak szukasz wielkich atrakcji, interesujących miejsc do zwiedzenia, niezapomnianej architektury czy natury, a do tego wszystkiego masz napięty grafik i wyliczone dni, odpuść sobie.
Gdyby nie przypadek i niezwykle pozytywne zrządzenie losu, oraz możliwość spędzenia kilku dodatkowych dni w San Diego, u Antonia, zapewne nie zdecydowalibyśmy się na Tijuane, podobnie zresztą, gdyby nasza wizyta nie przypadała na Dia de Los Muertos, które niewątpliwie było dla nas największą atrakcją i wielka frajdą.
Ameksyka i moc wyobraźni.
Miliony razy zachęcałam Was do czytania reportaży, biografii i relacji z wyjazdów czy też beletrystyki, przed waszą podróżą i absolutnie nie zamierzam Was od tego odwodzić. Czasem jednak, można sobie napędzić sobie niezłego stracha, tak jak ja to zrobiłam przed wyjazdem do Tijuany. Pierwsze 60 stron wstępu i rozdział poświęcony Tijuanie w Ameksyce to ogromna ilość krwi oraz trupów, które ścielą się gęsto na każdej stronie, a co najgorsze, reportaż ten, nie opisuja wydarzeń z przed pół wieku, a co najdalej z przed 5-7 lat! Ilość morderstw powodowanych walkami gangów narkotykowych i porachunkami karteli, dla mojego wrażliwego umysłu nie skalanego thirlerami, horrorami ani widokiem choćby krwi z sensacyjnych produkcji, zalała fala przerażenia. Tym sposobem, podczas naszego pobytu, naprawdę rzetelnie pilnowałam, by nie opuścić wskazanych przez Antonia 3 głównych ulic. Czy czułam się komfortowo? Nie! Cały czas z tylu głowy miałam wizje tych trupów wiszących nad ulicami Tijuany czy znajdywanych niczemu winnych rozstrzelanych w porzuconych przy drodze samochodach. Do tego stopnia, dałam się wkręcić w tą spirale wyobraźni, że nie odwiedziliśmy podczas Dia de los Muertos cmentarza, który był szczególnie ważny, mam jednak na to wyjaśnienie…
Po pierwsze wiązało się to z opuszczeniem wskazanej przez Antonia strefy, po drugie, winny temu był, pan z informacji turystycznej ( tak jest taka na głównej ulicy). Gdy podeszłam zapytać, o to, czy planowana jest dziś parada, albo jakaś wystawa z okazji Dia de Los Muertos, Odparł, że nie nic dzisiaj nie będzie organizowane. Zrobiło mi się przykro, pomyślałam więc, że może chociaż na cmentarz zdarzymy, zapytałam więc czy cmentarz jest daleko i czy jest tam bezpiecznie. Po czym pan z uśmiechem odparł, „yes this is pretty safe” . Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem i w tym momencie rozległy się u końca ulicy, okropne huki, wyobraźnia podpowiadała mi że to strzelanina (a jak że inaczej!) a tym czasem z za rogu wyłoniła się Parada! Przepieka kolorowa. Popatrzyłam na pana z dezaprobatą jakiej jeszcze nigdy nie udało mi się z siebie wykrzesać i pobiegłam robić zdjęcia by nie uronić żadnego z przebrań. Nie muszę chyba dodawać, że na cmentarz nie dotarliśmy, nie dowierzając zapewnienia pana z informacji…
O samej paradzie opowiem w krotce tymczasem zostawiam Was z fotorelacja z ulicy Tijuany, gdzie polowałam na street art i lokalny koloryt, spanikowana jak nigdy w życiu…
.Zostawiając lustrzankę w Ameryce i używając jedynie telefonu.
Pozdrawiam ciepło
Jess
This post has already been read 7743 times!