Jeśli nie lubicie gotować, omijacie kuchnie szerokim łukiem, a czas spędzony tam traktujecie jak najgorsze zło, to mam dla Was pewne rozwiązanie. Nie nie pokochacie od razu gotować, ale znam osobe, która sprawi, że na tematy kuchenne spojrzycie z trochę innej perspektywy. Zapraszam Was dziś na mój słoneczny balkon skąd opowiem Wam o książce, którą pochłaniałam z wypiekami, rozkoszując się Berlinem, drobnymi przyjemnościami i ucząc się doceniać, a może bardziej rozumieć przyjemność płynącą z gotowania. Chociaż w teorii…
Berlin.
W zeszłym roku piękną wiosną wpadła mi w ręce książka o tytule, który mógłby mnie co najwyżej odstraszyć, a nie zachęcić: „Kuchnia na Walizkach”. Jak więc na nią wpadłam? Nie ma tu przypadku, regularnie sledze rynek wydawniczy i nie przepuszczę niczemu co ma jakieś powiązanie z Berlinem. Interesują mnie nie tylko te pozycje dedykowane miastu, ale rownież te, w których Berlin stanowi nienachalne tło, jak tu.
Lisa Weiss bohaterka i autorka ksiażki, jest blogerką, która po latach postanowiła opisać i wydać swoja książkę, która jest połaszeniem książki kucharskiej z sentymentalnymi przepisami związanymi z najpiękniejszymi wspomnieniami oraz jej historii życia rozdartego na dwa miasta: Nowy Jork i Berlin. Książka Luisy była dla mnie wspaniałym ocuceniem, po stosach reportaży jakie na codzień czytam, jakie przeważnie można znaleźć w moich torebkach, na biurku, w łazience czy stosiku koło fotela.. To jedna z tych książek, które pozwalają zanurzyć się w miasto i mimo woli je polubić. Berlin nie jest tu tylko tłem, jest słodkim, romantycznym, nostalgicznym bohaterem w jej historii. Po lekturze wszystko czego pragniemy to podróż do niemieckiej stolicy. Przynajmniej ja tak zrobiłam. Wyjątkowo udając się śladami bohaterki na Charlottenburg oraz Shaonneberg, choć zwyczajnie częściej skupiam się na Nuekollnie i Kreuzgergu.
Segnełam po tą książkę by poczytać o miłości do Berlina, a odnalazłam w niej coś zupełnie niespodziewanego.. Historia Luisy, to przede wszystkim historia rozdarcia, gdzie jest twój dom, jeśli żyłeś trochę tu trochę tam? Czy da się poczuć gdzieś zupełnie u siebie? Te i inne pytania kilka lat temu były moja codziennością (link ) Bohaterka, urodziła się w Berlinie, gdy jej rodzice się rozwiedli zamieszkała z ojcem w Bostonie, studiowała w Paryżu, po studiach zaczęła swoją karierę w wielkim wydawnictwie w Nowym Jorku, mimo to czuła, że czegoś jej brakuje, że to nie jest to miejsce na ziemi. Berlin pojawiał się w jej wspomnieniach z dzecinstwa, a odwiedziny u mamy pozwały zbliżyć się do miasta z swojego dzieciństwa. Spacery Luisy, po ulubionych dzielnicach miasta, przyspieszały bicie serca zarówno bohaterki, jak i moje. Opis jesiennych alejek, wiosennych kwitnących uliczek Shaonnenbergu czy kwitnących parków przybliza nam Berlin.
Często gdy zachwalam Berlin, słyszę oburzenie – naprawdę? A co cię tak w tym miescie zachwyca? ( słuchacz nigdy nie jest gotowy na tą lawinę argumentów) jednak, jeśli ktoś z Was czuje, że to nie jest miasto dla niego, może zrozumie magię tego miejsca na kartkach wspomnień Luisy.
Jak to jest z tym gotowaniem?
Szukałam u Luizy miłości do Berlina by razem z bohaterka napawać się miastem, a znalazłam coś niespodziewanego…. Łaskawszym okiem spojrzałam na gotowanie. Wróćmy jednak do korzeni tej niechęci, wychowałam się w domu, pracujących, wszech ogarniających kobiet, które gotowały i gotują jak mistrzynie kuchni. Moja mam to arcymistrz ( zbyt skromny, żeby uwierzyć w to co piszę) ale to prawdziwy wrodzony talent. Wszystko co wyjdzie z jej rąk jest pyszne, sałatki, sosy, dania śmietnikowe – wszystko nadaje się do podania na wielką imprezę czy cooking meeting z przyjaciółmi. Od dziecka slyszałam, że kobieta powinna umieć gotować. No to próbowałam… Do dziś w mojej rodzinie ciągle żywe są historie, o tym, jak to spaliłam garnek gotując wodę, spaliłam makaron, spaliłam ziemniak… spaliłam ryż… Czy musze kontynuować? ( to cud, ze siebie i domu nie puściłam z dymem..:P). Zdarzyło się, że zalałam rosół makaronem, a ten zmienił się w gęstą breję o innych eksperymentach nie wspominając z uwagi na wrażliwość niektórych czytników. Potem bywało lepiej, jednak te doświadczenia za każdym razem przypominały mi się gdy próbowałam stworzyć coś w kuchni. Ilekroć przekraczałam próg kuchni miałam takie poczucie, że zdecydowanie to nie jest miejsce dla mnie.. Zrażały mi się lepsze i gorsze epizody. Zawsze jednak myślałam o gotowaniu jak o potwornej stracie czasu. Koszmarze, który trzeba powtarzać cyklicznie.
Aż tu nagle, w zeszłym roku po lekturze tej książki, zaczęłam gotować! Wróciłam do kuchni, przyniosłam zakupy na cały tydzień i postanowiłam spróbować zrobić coś nowego. Dlaczego? Może to głupie, ale Luisa Weiss, miłośniczka kuchni, próbowania, gotowania, testowania przepisów, pokazuje jak bardzo jej to nie idzie a mimo wszystko próbuje. Być może tego było mi trzeba, po idealnym kuchennym wizerunku najbliższych mi kobiet, które w tej dziedzinie wydaja się nieomylne. Może potrzebowałam przeczytać u kucharki, kobiety, która wydała dwie ksiażki kucharskie, że zrobiła breje ( nie gorsza niż ja! ) że spaliła garnek nie lepiej niż ja i że ciasto jej totalnie nie wyszło.. to trochę tak jakby ktoś zdjął z nas klątwę. Juz dawno włożyłam się do szufladki z napisem kuchenna beznadzieja. A tu proszę, może to wlaśnie tak wyglada? Może właśnie o to w tym wszystkim chodzi? Że mamy prawo do pomyłek, wzlotów i upadków.
Myślę, że tak jest w bardzo wielu dziedzinach, że nic nie przychodzi nam tak łatwo jak rezygnacja. Gotowanie, tworzenie dań, wymyślanie przepisów nigdy nie było moją wielką ambicją, ale fanie czasem poczuć, że zrobiło się coś od początku do końca. W chwilach kryzysu, gdy wydaje mi się, że nic nie potrafię, że żadnej sprawy nie umiem dociągnąć do końca, rozwiązaniem jest gotowanie. Tej czynności nie da się przerwać w połowie, tu gdy mówi się a trzeba powiedzieć b, a zoskonczeniu tej czynności nasz poziom samooceny magicznie wzrasta! Tą formę autoterapii pozwoliła mi odkryć Luisa.
Pewnie, sam fakt opisania jej niewypałów nic by nie zmienił, ale pierwszy raz przeczytałam o tym jak ktoś bawi się gotowanim, jaka frajdę i przyjemność mu to sprawia, jak pomaga to osiągnąć zen i spędzić czas z bliskimi. Zapragnęłam spróbować. Aktualnie, książkę Luizy traktuje jako odtrutkę, gdy znów wracam do punktu, w którym gotowanie jawi mi się jak najgorszy koszmar. Jej opisy kuchennej frajdy zmiękczają moje zniechęcenie.
Mile powolne życie.
Czytanie opowieści Luizy to zaproszeni do powolnego życia, radość z zakupów na targu, śniadanie na balkonie, piknik z rodziną w parku, Ucztowanie z sąsiadami na wewnętrznym patio berlińskiej kamienicy. To wszystko sprawia, że po lekturze mamy ochotę się zatrzymać. Cieszyć słoncem wpadającym do mieszkania zatrzymującym się na drewnianej podłodze. Wpatrywać w ludzi maszerujących ulicą, oraz celebrować picie porannej kawy na balkonie. Mieć frajdę z wieczorów nad rzeką gdy otacza nas przyjemny chłód. Tak też wspominam momenty nad książką. I w taki tez sposób wspominam zeszłoroczne lato, które mimo masy wrażeń, było również takie ( 46 rzeczy link…)
Myśląc o losach Luizy, naszło mnie trochę refleksji. Popatrzyłam na swoje życie łaskawszym okiem i pomyslałam sobie, że jestem zwyczajnie szcześliwa w miejscu, w którym jestem. Po wielu latach ucieczek, życia z nierozpakowana walizką, wreszcie gdzieś czuje się u siebie. Uwielbiam ten nasz balkon w samym centrum, te poranne rytuały, gdy robie rundkę do moich kwiatów, pije kawę na balkonie, wsłuchuje się w szum ulicy, mowie sobie, że jestem dobra i przypominam co dobrego udało mi się zrobić wczorajszego dnia, a póżniej zanim świat się obudzi, zapadam się w moim Chierowskim, który starszy jest ode mnie 3 krotnie i piszę dla Was post. Szcześliwa, że udało mi się wstać i powalczyć o własne marzenia mimo wewnętrznego głosu, który zachęcał do drzemki. Mimo, że ciagle serce się rwie na myśl, że mogłabym pracować w Berlinie czy mieszkać w Sztokholmie i mieć Sodermalm tuz pod nosem (link) to mimo wszystko uwielbiam ten moment w moim życu. Mieszkanie w Środmiesciu, kreatywną pracę w agnecji do której wiedzie droga przez malowniczy park, nocne spacery po Warszawie i przejażdżki rowerowe o zachodzie słońca, a na koniec rytualne parzenie herbaty i przesiadywanie na balkonie. Lubie sobie wieczorem myśleć o tym, że mam szczęście i ciesze się, że tak się to wszystko potoczyło i nawet jeśli życie gdzieś mnie kiedyś poniesie – ten epizod będę wspominać z rozrzewnieniem. To mieszkanie, ukochane środmiescie, w którym wszystkie uliczki wydaja sie znajome, jak w zadnym miescie do tej pory. Mimo, ze śnie o Berlinie, lubię budzić sie w Warszawie .
Życzę Wam tego, byście potrafili na chwilę się zatrzymać i docenić miejsce w ktorym jestescie.
I to co was otacza.
Dobrego Weekendu!
Jess
This post has already been read 2313 times!