Wszystkie banki holiday ( tak w Wielkiej Brytanii nazywa się dni wolne od pracy) miałam rozplanowane z wielkim wyprzedzeniem na te pół roku. Ten z początkuu maja (przypadający na 5), również był zawczasu zaplanowany. Mieli przyjechać moi najdrożsi rodziciele, jednak nie wypaliło. Później pojawiła się wizja trzy dniowej penetracji Kornwalii od Plymouth po St Ives, kilka słodkich dni żyłam tym bajecznym planem, niestety również z niezależnych ode mnie powodów nie udało się. Ostatecznie stanęło na tym, by odpocząć, również od podróżowania. Postawiłam na słodkie Epsońskie nic nierobienie, z wylegiwaniem się w ogrodzie, nadrabianiem filmowych zaległości, pisaniem postów i dłuuuugimi dyskusjami o sztuce, literaturze, ( w tym i moich Kossakach)i gender studies z najlepszym towarzystwie Oskara. Z niewieloma osobami mogę godzinami roztrząsać sprawy z natury, dla zwykłych śmiertelników nużące, jak wątpliwe istnienie romantycznych cech w polskim malarstwie XIX wiecznym, czy tez zupełnie bez spięć analizować społeczny wydźwięk feministycznych wystąpień i działań na polskim i europejskim gruncie nurtu gender ( gdy jednocześnie na zmianę gotujemy). Wszystko to zakropione dużą ilością angielskiego cydru i przegryzione świetnym jedzeniem, którego przyrządzanie było zabawą, na którą oboje na co dzień nie mamy czasu.
W niedziele porzuciliśmy na chwilę, cygańskie życie, by odwiedzić głośną wystawę Dawida Hockney;a. W tym celu musieliśmy dostać się do Dulwich, gdzie znajduje się muzeum, które stanowi najstarszą galerię obrazów w Anglii. Otwarta w 1817 roku, początkowo miała służyć przechowywaniu kolekcji królewskich dla króla Polski. by w bezpiecznym miejscu przetrzymać zbiory, które miały w odpowiednim momencie wrócić do Polski. Niestety, tak się nie stało, zasiliły angielskie kolekcje, pozostając tu w Dalwich Picture Galery.
Mimo, że wstęp jest płatny, polecam wizytę w tej Galerii, sam park, kawiarenka i urocza okolica, tej bogatej, iście angielskiej dzielnicy, której spokój i błoga atmosfera w niczym nie sugerują bliskości centrum, sprawia, że ma się ochotę tam zostać na dłużej.
Sama kolekcja jest pokaźna i z przyjemnością można zanurzyć się w barokowym malarstwie, zachłystując idealną kreską i upojnym światłocieniem Rembranta, falistą linią Rubensa czy Van Dycka. Nie byłoby nas tam jednak gdyby nie czasowa wystawa Hockney’a, którego poznałam dzięki Oskarowi, który opowiadał mi o nim tyle, że sama zapragnęłam zweryfikować jego twórczość na żywo.
Artysta jest pionierem, w dziedzinie tworzenia dzieł na tablecie, które później drukowane wielokrotnie tworzą dzieła zbliżone w formie do litografii. Całość momentami mocno kontrowersyjna, jak choćby jego głośny cykl będący ilustracją poezji napisanej dla homoseksualistów, czy amerykańska twórczość potępiająca nowobogackich amerykanów. Nie jest to moja działka, jednak przyjemnie było spojrzeć na perfekcyjne litografie, które powstały z 32 płyt, wielkim nakładem pracy, której niewprawny, nieświadomy tego widz, nie zauważy. Myląc je ze zwykłymi kreślonymi pędzlem grafikami.
Cudowny, ciepły, letni dzień sprawiał, że przykro było wracać do Epsom, nie wykorzystując w pełni całodziennego biletu na komunikacje. Przemierzyliśmy więc wzdłuż i wszerz Londyn. Trafiając w drodze do Brick Lane, do cudnej Gelrii wWhtechapel. Gdzie uderzenie kolejnych nowatorskich artystycznych wizji, miało tak duże stężenie jak na jeden dzień, że musieliśmy przewietrzyć umysły na tłocznym skwerze Brick Lane, który ( mimo, że samo miejsce, troch mi się przejadło) uważam za jedną z najlepszych i najtańszych jadłodajni w Londynie. Tu za 4 funty upolowałam hot doga z polskiej kiełbasy z polską musztardą i ketchupem i ogórkami konserwowanymi.
Stąd ruszyliśmy na samą północ, odwiedzając miejsce, które dotąd nie było mi znane, całkiem miłą dzielnice Harringay otaczającą jedno z wyższych wzgórz Londynu, na których stoi majestatyczny, dziś mocno podniszczony Alexandra Palac. Widać jednak kontrast miedzy bogatym, angielskim południem, a dużo biedniejszą, pełną emigrantów północą, gdzie na każdym kroku słychać było polskie i pakistańskie rozmowy.
Tu ze stacji Wood Green po 15 minutach spaceru pod samom górę, zostaniemy wynagrodzeni fantastycznym widokiem na wschodni Londyn. Symetryczne labirynty uliczek (które z daleka sprawiają przyjemne wrażenie) oraz malujący się w tle Canary Walf oraz City z swoim Sky Tower jest widokiem, dla którego warto odbyć tą podróż.
To był cudowny długi weekend, zregenerowałam siły jak nigdy, kolejne tygodnie wykluczają jakiekolwiek lenistwo, za tydzień czekam na moich gości z Manchesteru, za dwa wybieram się do Oksfordu, a za trzy baluje do nieprzytomności w cudnej Polsce. Maj więc zapełniony już po brzegi. Plany na Czerwiec? Czekam na moich wiedeńskich przyjaciół i na wyprawę do Islandii, do której muszę zacząć się przygotowywać. Długi weekend pozwolił mi tez nadrobić blogowe braki, lista zaległych postów, urosła bowiem ohydnie. W tym tygodniu podzielę się z Wami relacją z Manchesteru, dokończę opowieść z Oslo, oraz w maju spokojnie wrócę do relacji z Hiszpanii, chciałam ez podzielić sie z Wami kilkoma refleksjami czytelniczymi, ale wszystko w swoim czasie.
Odwiedziny Dulwich oraz Harringay uświadomiły mi jak z wielkim miastem mam do czynienia i jak wiele, jeszcze jego zakątków pozostaje dla mnie tajemnicą. Ciągle jeszcze mam tu do odwiedzenia dwie dzielnice, w których nigdy, nawet przejazdem nie byłam: Chelsea i Hamstead
This post has already been read 5319 times!