Uwolnię Was na chwilę od hiszpańskich opowieści i przeniosę na własne londyńskie podwórko, gdzie na co dzień też toczy się życie, nawet całkiem ciekawe. W zeszły weekend wykorzystując bajeczną ( 19 stopni!) pogodę w sprawdzonym, ukochanym teamie, ruszyliśmy na podpój miasta.
Greenwich zostało zdobyte. Po kilku miesiącach próba ( tak! sama jestem w szoku, próbowałyśmy odwiedzić to miejsce od stycznia, za każdym razem coś innego wyskakiwało i uniemożliwiało wycieczkę), ostatecznie dotarliśmy do tej historycznej części Londynu, niegdyś osobnego miasteczka, a dziś dzielnicy ulokowanej w południowo- wschodniej części miasta. Miejsce to znane na całym świecie przez przebiegający tu południk zero, ma w rzeczywistości o wiele więcej do zaoferowania niż tylko linie, z którą turyści mogą sfotografować się między nogami.
Na co dzień nie zastanawiamy się nad tym, jednak tak naprawdę ustanowienie południka zero, przez Brytyjczyków tu, w stolicy korony brytyjskiej, jest najwyższym symbolem imperializmu Anglików. Zwieńczeniem dzieła kolonizacji i XIX wiecznego panowania nad światem, któremu to narzucili czas mierzony odtąd aż po kres jego dni – z angielskiej ziemi. Ten niewielki gest, ma symboliczny wydźwięk, który nawet dziś, po upadku kolonializmu, pozostaje napawającą dumą pamiątką, brytyjskiej wielkości. To obrazuje również sposób – postrzegania siebie samych przez XIX wiecznych Brytyjczyków, którzy ustanowili Londyn na południku zero, w centrum świata, tak by nie podlegało wątpliwości, iż stanowi jego niezaprzeczalny, pępek.
Wracając jednak do relacji, jak do tego pępka świata dotrzeć?….
Do Greenwich można dostać się na wiele sposobów. Kursują tu pociągi i autobusy, jeździ tu oczywiście underground, można tu także przypłynąć stateczkiem. My postanowiliśmy zrobić to alternatywnie, trochę okrężną drogą i zacząć swą podroż w North Greenwich skąd dostaliśmy się kabinową kolejką widokową na Kanaryjskie Wybrzeże ( Canary Wharf), by stąd ruszyć kolejką DLR, iście widokową trasą, do właściwej stacji w Greenwich.
Kabinowa kolejka to najfantastyczniejszy środek transportu jakim do tej pory miałam okazje poruszać się po Londynie! Można dzięki niej zobaczyć całą południową części miasta, przemysłowe zagłębie, basenowe Canary Wharf, Arene O2, przy dobrej pogodzie także olimpijskie miasteczko na Stratford, nie mówiąc już o bajecznie ulokowanych na wybrzeżu Tamizy holenderskich dokach oraz londyńskiej tamie. Tej samej, która była główną bohaterka, katastroficznego filmu o londyńskiej powodzi. Po podniebnych podbojach osiedliśmy spokojnie w ciepłym słońcu na przyjemnej promenadzie, która niczym nie przypominała innych cześć miasta. Tu z cydrem w reku mogliśmy zrelaksować się jak na prawdziwej nadmorskiej promenadzie. Londyn pokazał nam swoją kolejna twarz, turystycznego portowego miasteczka, w którym życie biegnie gwarnie i radośnie. Promenada ciągnęła się wzdłuż sztucznej zatoczki, gdzie odbywały się jakieś zawody motorówek, czy skuterów wodnych, kawałek dalej jeżdżono na nartach wodnych. W powietrzu unosił się słodki zapach dobywający się z budek serwujących szybkie jedzenie, gofry i piwo, a dokoła słychać było muzykę i gwar. Po tym iście wakacyjnym klimacie, któremu sprzyjała pogoda, z szaleńczą jak na Londyn temperaturą (19 stopni!), ruszyliśmy dalej, w stronę stacji kolejki DLR.
Kolejka DLR, jest trzecią wariacją na temat londyńskiego metra. Po metrze podziemnym ( undergroundzie) i naziemnym ( overgroundzie) ta kolejka podobna do nadziemnego metra, rożni sie tym, że jest jeszcze nowocześniejsza, a jej nowoczesność wyparła nawet jakiegokolwiek motorniczego, czy maszynistę. Kursuje samoistnie, zatrzymując się na stacjach automatycznie i automatycznie odjeżdżając. Gdy uda się ulokować na samym przedzie pierwszego wagonika ( co rzecz jasna zrobiliśmy) można poczuć się jakby się samemu prowadziło owy futurystyczny wehikuł przemierzając bajecznie nowoczesną cześć miasta. Biznesowa modernistyczna zabudowa, szklane wieżowce sięgające chmur, stalowy chłód i błękit nieba odbijający się w szybach londyńskich drapaczy, sprawia, że mamy wrażenie, że przenieśliśmy się na Nowojorski Manhattan.
Po tej przejażdżce najnowocześniejsza z możliwych częścią miasta, trafiamy w inny świat, historycznej, słodkiej, małej mieścinki. O słodszej, bardziej indywidualnej i naznaczonej historią zabudowie niż ta serwowana, na zwykły londyńskich przedmieściach. Jest tu inaczej, jakby spokojniej, ciszej, mniej spiesznie. Jakby cały ten gwar biznesowego Kanaryjskiego Wybrzeża został w innym wymiarze, a nie tuż obok,na drugim brzegu Tamizy.
Spacer tymi uliczkami, słodkiego Greenwich jest niezwykle przyjemny, po tandetnym Camden Town i zbyt tłocznym Brick Lane, to miejsce ze swoim małym uroczym targowiskiem, zrobiło na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Greenwich Market, w przeciwieństwie do ulicznych bazarów wspomnianych powyżej, jest niewielki i nie przesycony jeszcze tandetą produkowaną na masową ilość. Pierwszy raz od dawna widziałam tu coś oryginalnego. Swoim urokiem trochę przypominał mi market na Liverpool Street ( chociaż jemu też tandeta nie jest obca). Tu na tym niewielkim markecie, udało nam się kupić od Cypryjczyków coś alternatywnego, zdrowego, niskokalorycznego i innego niż dotychczas. Cypryjska wariacje na temat tortill (tak bym to nazwała), zawinięty w pszenny placek grillowany kozi ser, owinięty miksem sałat i lekkim jogurtowym sosem. Był naprawdę niezły i warty polecenia ( jak na Londyn również cenowo atrakcyjny – 4 gbp).
Z słodkiego Marketu już niedaleko, do największej atrakcji, czyli ulubionego pałacu króla Henryka VIII. Który uciekał z gwarnego Londynu do tego historycznego miasteczka otoczonego łowieckimi terenami. Dziś wokół pałacu rozpościera się piękny park, a na szczycie mieści się astronomiczne obserwatorium.
Na wzgórzu pełno turystów, którzy tłoczą się niemiłosiernie w kolejce by sfotografować swoje stopy, na linii symbolicznie dzielącej wertykalnie glob. Chociaż to śmieszne, uznaliśmy że skoro tu dotarliśmy też nie możemy opuścić tego miejsca, bez takiej fotografii. Alternatywnie jednak, zdjęcie stóp zrobiłyśmy sobie, na zwykłym chodniku, 100 metrów od „oficjalnego” południka, nieco wykpiwając system:)
Najpiękniejszy jednak w całej tej wyprawie na szczyt, był widok. Eklektyczna architektura, która maluje się przed nami warstwami kolejnych architektonicznych stylów, epok i porządków, zdradzająca, jak nic innego, że patrzy się nie na byle jakie miasto, lecz prawdziwego zdobywce. Bogatego kolonialnego triumfatora, który po swoim kolonialnym marszu nie zatrzymał się w miejscu. Nie osiadł na laurach i prężnie rozwija się dalej, czego dowodem londyński Manhattan, stanowiący bajeczne tło dla XVIII wiecznej architektury niezaprzeczalnego, angielskiego geniusza, Christophera Wrena.
Wychodząc z parku warto choćby na kilka chwil wstąpić do małego kościołka, St. Alfege, otoczonego malowniczym typowo angielskim, miniaturowym cmentarzem.
Te piękne popołudnie, sprawiło, że na nowo zakochałam się w tym mieście, o którym mimo wszystko myślę, często jak o swoim.
This post has already been read 4359 times!